Czy po wydaniu absolutnie beznadziejnego „Catharsis” ktoś w ogóle oczekiwał kolejnego albumu Machine Head? W przypadku Polaków nastawienie zmieniło się stosunkowo szybko bo już w drugiej połowie 2019 roku kiedy to do zespołu dołączył Wacław Kiełtyka. Chyba większość polskich fanów ciężkiej muzyki była ciekawa czy Vogg wniesie powiew świeżości do pogrążonego w marazmie zespołu a może nawet przemyci trochę elementów z Decapitated. Krótko po jego dołączeniu do MH zaczęły pojawiać się nowe utwory: jeden w 2019 roku i trzy w 2020. Rok 2021 przyniósł tylko jedno premierowe nagranie i w zasadzie nie do końca było wiadomo o co chodzi i czego się spodziewać. Również jakość zaprezentowanego materiału była dość wyraźnie różna i bardzo przyjemne „Arrows In Words From The Sky” i „My Hands Are Empty” przeplatały się ze średnio udanym „Civil Unrest” i tragicznymi „Do Or Die” i „Circle The Drain”.
Rok 2022 przyniósł dwa kolejne nagrania oraz oficjalną informację o nadchodzącym nowym wydawnictwie. „Choke On The Ashes Of Your Hate” mógł wzbudzić szeroki uśmiech na twarzach wszystkich fanów MH ponieważ jest to jedno z najlepszych nagrań od czasów „The Blackening”. Niczego tu nie brakuje: jest ciężar, moc, dynamika, agresja. Momentami czuć tu nawet ducha kapeli macierzystej Vogga.
Druga zapowiedź – „Unhallowed” to już zupełnie inne granie: spokojniejsze, delikatniejsze, balladowe. Dało ono sygnał, że na drugiego potwora w stylu opus magnum zespołu raczej nie ma co liczyć. Nie zmienia to faktu, że „Unhallowed” zły nie jest i słucha się go przyjemnie mimo skojarzeń z nu metalowym epizodem grupy.
„Choke On The Ashes Of Your Hate”, „Unhallowed” wraz z „Arrows In The Words From The Sky” oraz „My Hands Are Empty” (ostatecznie tylko one trafiły na krążek, pozostała trójka została wyeliminowana i bardzo dobrze) dawały nadzieję na to, że nowy album będzie zdecydowanie lepszy od poprzednika. Dawały jednocześnie wyraźny sygnał, że wydawnictwo to nie będzie jednoznacznie ukierunkowane tylko celować będzie w przekrój przez dotychczasową dyskografię MH.
Faktycznie był to trafny sygnał ponieważ „Of Kingdom And Crown” jest podróżą przez ostatnie kilka albumów zespołu z jego lepszymi i gorszymi cechami. Na szczęście tych jaśniejszych fragmentów jest zdecydowanie więcej niż wad. Zacznijmy jednak od nich. Robb Flynn teoretycznie zaczął uczyć się na błędach i nie zdecydował się na wypuszczenie kolejnego molocha o czasie trwania sięgającym 75 minut. Tutaj muzyki mamy o kwadrans mniej ale momentami nadal można odczuć przesyt i bez większego problemu można by wytypować kilku faworytów do opuszczenia krążka i skrócenia go w okolice 50 minut.
Na pierwszy rzut idą tu „Overdose”, „Assimilate” i „Terminus” czyli trzy około minutowe przerywniki, których rolę na albumie zna chyba tylko Flynn. O skrócenie aż prosi się ponad dziesięciominutowy „Slaughter The Martyr”, który ma aspiracje do dorównania kolosom z „The Blackening” jednak trochę mu do nich brakuje. Ostatnim kandydatem do opuszczenia tracklisty mógłby być „Kill Thy Enemies”, który przez prawie 6 minut ciągnie się monotonnie w średnim tempie.
Po takich czystkach na „Of Kingdom And Crown” zostałoby 9 utworów i około 50 minut muzyki – praktycznie samo „gęste”. „Become The Firestorm” to kolejna szybka petarda obok „Choke On…”. Ponownie czuć tutaj lekkie nawiązania do Decapitated. Sporo fajnych fragmentów odnajdziemy w „Bloodshot” i „Rotten”.
Wisienką na torcie jest opublikowany w zeszłym roku „Arrows In Words From The Sky”, który po kilku poprawkach doskonale odnalazłby się chociażby na „Through The Ashes Of Empires”. Porównując ten utwór chociażby z „Choke On…” ciężko uwierzyć, że to wciąż ten sam album.
„Of Kingdom And Crown” nie jest z pewnością albumem wybitnym ani nawet takim, który znajdzie się w TOP3 dyskografii Machine Head. Wcale nie przeszkadza to jednak w pozytywnym odbiorze wydawnictwa, na którym w końcu bez problemu odnajdziemy więcej plusów niż minusów oraz fragmentów, do których zwyczajnie chce się wracać i nawet je zapętlić.