Korn to na swój sposób ekipa kawalarzy. Od kilkunastu lat przy okazji prawie każdego nadchodzącego nowego albumu zapowiadają, że będzie to powrót do korzeni.
„Prawie” dotyczy oczywiście „The Path Of Totality”, w którego przypadku nie było najmniejszego sensu wciskania fanom tego kitu;) Ale każdy z pozostałych albumów miał być właśnie tym, na którym wrócą do klimatów z czasów debiutu.
Najlepsza okazja do spełnienia tej obietnicy była 3 lata temu w przypadku „Paradigm Shift” kiedy to po 8 latach do zespołu wrócił Brian „Head” Welch. Oczekiwania były duże, niestety wyszło jak wyszło. Trzy lata później w ręce fanów wpada nowy album – „The Serenity Of Suffering”, który jest kolejną szansą na realizację obietnicy niespełnionej od kilkunastu lat. O powrocie do korzeni trąbi duża część Internetu. Czy zatem nowy album jest faktycznie stuprocentowym powrotem do korzeni? Nie bardzo.
Przedpremierowy apetyt na dobry materiał zespół podkręcał kolejnymi zapowiedziami. Najpierw na pożarcie został rzucony fanom „Rotting In Vein”, który po kilkunastu sekundach spokojnego wprowadzenia mógł wywołać ogromny uśmiech na twarzy słuchacza ze względu na pojawiający się ciężar. Może to faktycznie powrót do korzeni? W momencie wejścia zwrotki i refrenu zaczynamy mieć co do tego wątpliwości. Ale pod koniec refrenu pojawia się na krótko growling a nawet scat Davisa. Dawno tego nie słyszeliśmy! „Rotting In Vein” trudno nazwać powrotem do korzeni ale z pewnością jest to jeden z najlepszych utworów Korna nagranych na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat.
Druga zapowiedź – „Insane” to praktycznie ten sam przypadek. Po raz kolejny uwagę zwracamy na ciężar i brzmienie. Od stylu daleko nie odbiega również trzeci utwór promujący – „A Different World”. Tu bardzo przyjemnym dodatkiem jest gościnny występ Coreya Taylora a fragment z jego udziałem faktycznie wywołuje wspomnienia chociażby „Life Is Peachy”.
Uwagę przykuwa równie przytłaczający ale jednocześnie bardzo melodyjny w refrenach „The Hating” ze świetną końcówką. „Black Is The Soul” po niewielkiej kosmetyce można by wrzucić na „Follow The Leader”, świetny „Everything Falls Apart” na „Untouchables”. I tak praktycznie dla każdego z 11 utworów moglibyśmy odnaleźć „właściwy album”.
„The Serenity Of Suffering” jako całość mieści się gdzieś pomiędzy „Issues” i „Untouchables” z lekką tendencją do wcześniejszych niż późniejszych wydawnictw. Poza wyżej wymienionymi utworami jest album bardzo równy co może być uznane zarówno za wadę jak i za zaletę. Zaletą jest z pewnością fakt, że nie ma tu żadnych zapychaczy a jedynym utworem, który ewentualnie odstaje „in minus” może tu być „Take Me” chociaż to raczej czepianie się na siłę.
Minusem jest tu brak tak na prawdę wybijających się utworów (poza wyżej wspomnianymi;), które z biegu mogłyby wskoczyć do kornowego kanonu. Oczywiście taki wariant jest zdecydowanie lepszy od np. 4 petard i 8-9 zapychaczy.
„The Serenity Of Suffering” jest albumem przemyślanym, poukładanym i skrojonym na miarę – wersja podstawowa trwa lekko ponad 40 minut. W tym czasie nie mamy czasu na nudę i wytchnienie. Na szczególną uwagę zasługuje również brzmienie: przytłaczające ale jednocześnie klarowne na zasadzie: jesteśmy wciskani w fotel ale cały proces przebiega z klasą i sami tego chcemy;)
„The Serenity Of Suffering” z pewnością nie jest rasowym powrotem do korzeni ale nie ulega wątpliwości, że jest to najlepszy materiał jaki Korn stworzył w tym tysiącleciu. Podium w dyskografii grupy raczej nie będzie ale TOP5? Czemu nie;) Takiego Korna chcemy słuchać!