40 lat po premierze pierwszej części i prawie 20 po drugiej, Jean Michel Jarre wydaje domknięcie trylogii „Oxygene”. Chęć uczczenia jubileuszu czy zwyczajny skok na kasę fanów?
Na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat francuski artysta sukcesywnie obniżał loty czego najlepszym przykładem mogą być chociażby 2 ostatnie albumy. Duet „Electronica” w znaczny sposób odbiega od twórczości, do której przez lata przyzwyczaił nas JMJ. O ile w przypadku tej kwestii nie można mieć do niego specjalnych pretensji (bo należy drążyć, poszukiwać i rozwijać się a nie stać w miejscu) tak zarzuty dotyczące jakości nagranego materiału są jak najbardziej słuszne. Obie części „Elektroniki” są co najwyżej przeciętne.
Wydanie „Oxygene 3” mogło być idealnym przełamaniem złej passy albo gwoździem do muzycznej trumny. Niepokój mogła budzić cała otoczka związana z premierą nowego wydawnictwa oraz czasem jaki minął od premiery 2 ostatnich albumów. „Oxygene 3” po części został wydany cichaczem. Przed premierą informacji o krążku nie było zbyt wiele i pojawiły się one stosunkowo niedawno. Artysta uraczył nas jednym singlem oraz ujawnieniem okładki albumu. Ta w jawny sposób nawiązuje do dzieła sprzed 40 lat, chociaż Ziemi przez ten czas jakby ubyło. Taki a nie inny dobór można było uznać za dobry prognostyk (przynajmniej ja tak miałem;) zatem apetyt rósł.
Niewielkim pstryczkiem w nos mógł być singlowy „Oxygene Pt. 17”, który nie wywołał „efektu wow”. Ale czy ktokolwiek go oczekiwał? Część 17 przywołuje klubowe, obciachowe klimaty ale ma jeden podstawowy plus – cholernie szybko wpada w ucho. I po kilku przesłuchaniach zaczyna budzić pozytywne odczucia. Sęk w tym, że w żaden sposób nie reprezentuje tego co czeka nas w pozostałych częściach Tlenu. I bardzo dobrze!
Reszta z zakresu 14-20 prezentuje klimaty zdecydowanie mniej medialne, za to zdecydowanie bardziej posępne i ponure. Od pierwszych dźwięków „Oxygene Pt. 14” czujemy się jak w domu – stary Jean Michel Jarre wrócił! I zafundował nam podróż przez lata swojej świetności.
W ostatniej części trylogii bez problemu odnajdziemy nawiązania do dwóch wcześniejszych ale też chociażby „Equinox” a nawet momentami „Rendez-Vous”. Mimo takiego pomieszania album jako całość „trzyma się kupy”. Jego słuchanie sprawia przyjemność i wywołuje falę wspomnień związanych z przygodą z JMJ sprzed lat.
W zasadzie jedynym zarzutem jaki można mieć w stosunku do nowego wydawnictwa jest jego wtórność – z taką opinią spotkałem się w jednym z tekstów w Internecie. Po części jest to prawda ale w takim razie czego oczekiwał autor tamtej wypowiedzi? Dla mnie powrót „do korzeni” jest krokiem zdecydowanie lepszym niż np. stworzenie 3 części „Elektroniki”.
Mi na „Oxygene 3” brakuje kilku charakterystycznych momentów/motywów, dzięki którym album byłby rozpoznawalny przez większość ludzi. Bo przecież fragmenty np. „Oxygene 4” zna chyba każdy? Tutaj tego w zasadzie nie ma ale w zamian za to otrzymaliśmy album niesamowicie równy. I chyba najlepszy od czasu drugiej części trylogii („Metamorphoses” też jest bardzo dobry ale jednak sygnalizował zmianę stylu) a na pewno najbardziej „jarre’owski” od 1997 roku. W realiach giełdowych nazwałbym „Oxygene 3” gwałtownym odbiciem po latach kryzysu. Ciekawe czy to tylko krótki wybryk czy oznaka hossy na papierze?;)
Jedno jest pewne – „Oxygene 3” to świetny prezent dla fanów Jarre’a z okazji 40lecia premiery jego najbardziej rozpoznawalnego dzieła. Polecam!
Je t’aime JMJ ! 🙂 This album is masterpiece , but all of his albums are masterpieces.