Metallica – Hardwired… To Self-Destruct

metallica hardwiredZacznijmy dość nietypowo. Jeśli liczyłeś na to, że „Hardwired…” będzie tak zwanym „powrotem do korzeni” czyli grania sprzed ponad 25 lat to spokojnie odpuść sobie dalsze czytanie tego tekstu jak i słuchanie nowej Metalliki. Jeśli miałeś jakiekolwiek oczekiwania wobec ich nowego albumu – patrz wyżej. Jeżeli wychodziłeś z założenia, że „co ma być to będzie”, to możesz przejść dalej – ale na własną odpowiedzialność;)

Długo przyszło czekać fanom na nowy materiał legendy thrashu. Po drodze trafiały się przebąkiwania o tworzeniu następcy „Death Magnetic” ale przez długi czas nic z nich nie wychodziło. Ostatecznie stanęło na 8 latach. Jest to na tyle dużo czasu, że można przygotować na prawdę genialny materiał, który zmiecie z powierzchni Ziemi konkurencję. Jednak z drugiej strony tak długi okres daje do myślenia, że coś może jednak nie być tak jak powinno.

W momencie opublikowania track listy oraz informacji o czasie trwania albumu fanom mogło zapalić się żółte światełko. 12 utworów podzielono na 2 płyty, mimo że całość nie trwa 80 minut zatem spokojnie zmieściłaby się na jednym krążku. Wątpliwości wzbudzał czas trwania poszczególnych utworów: tylko jeden poniżej 4 minut, reszta w okolicach 6 lub wyżej – z automatu nasuwały się niezbyt miłe skojarzenia z 2 poprzednimi albumami.

Przed premierą rzucono na pożarcie fanom 3 utwory. Pierwszy z nich – tytułowy „Hardwired” faktycznie dawał nadzieję na powrót do rasowego thrashu. Utwór nie powala, na zespołowe klasyki z pewnością by się nie zmieścił ale wstydu nie przynosi. Jest szybko, ciężko i agresywnie, dodatkowo z całkiem ciekawą solówką. Drażnić może fragment tekstu „we’re so fucked, shit outta luck”, który ktoś w Internecie bardzo trafnie podsumował cytatem z „Sound Of Muzak” Porcupine Tree:

„The music of rebellion
Makes you want to rage
But it’s made by millionaires
Who are nearly twice your age”

Fakt – śmiesznie brzmi to w ustach pięćdziesięciokilkuletniego milionera ale można to jakoś przetrawić.

Druga zapowiedź – „Moth Into Flame” szybko sprowadziła na ziemię marzenia fanów o rasowym thrashu. Utwór brzmi jak gdzieś zagubiony fragment nowych nagrań ’98 z „Garage Inc.”. Zdecydowanie mniej tu dynamiki i ciężaru ale całość jest rozbudowana dzięki czemu specjalnie nie nudzi. Ale jednak ziarenko zwątpienia zostało zasiane. Zwłaszcza  że utwór trwa prawie 6 minut.

Trzecim uderzeniem z „Hardwired…” miał być „Atlas, Rise!”. W czasie jego pierwszego przesłuchania stwierdziłem, że Metallica to ekipa kawalarzy, którzy nagrali utwór „dla jaj” i drażnią się z fanami. Okazuje się, że jednak nie… „Atlas, Rise!” nagrany jest na serio a nawet umieszczono go na płycie zaraz po otwierającym całość tytułowym „Hardwired…”. Brzmi to chory pomysł: „zagrajmy coś jak Iron Maiden!”.

Utwór jest do bólu banalny, schematyczny i oklepany. Co najgorsze – przy którymś przesłuchaniu wpada w ucho i staje się jednym z 3 najlepszych utworów na tym wydawnictwie;) Jednocześnie w bezczelny sposób odsłania 2 duże bolączki nowego albumu, które w przypadku poprzednich utworów nie były aż tak bardzo odczuwalne. Ale o nich za chwilę – w kontekście całości:) Co by nie było – światełko ostrzegawcze zapaliło się po raz kolejny.

Pozostało nam 9 z 12 utworów. Na plus wyróżnia się tu zamykający drugi krążek „Spit Out The Bone” – thrashowa petarda, której daleko do dawnych dokonań Mety ale jednak sprawia, że na twarzy słuchacza pojawia się szeroki uśmiech. Jest to chyba najlepsza rzecz jaką Meta stworzyła w XXI wieku. Problemem tego utworu jest to, że został umieszczony na końcu albumu i ciężko do niego dotrwać. Dlaczego? Ponieważ 8 pozostałych kawałków jest zwyczajnie nudna. Po przesłuchaniu całości można dojść do wniosku, że albumowe zapowiedzi wcale nie są tak złe jak się wcześniej wydawało. Ba! Wraz ze „Spit Out The Bone” wypadają świetnie na tle reszty. Tu pojawia się dodatkowy problem.

„Hardwired…”, „Moth Into Flame” i „Atlas, Rise!” nie są w żaden sposób reprezentatywne dla albumu jako całości i mogą ukazywać słuchaczowi coś czego na reszcie krążka zwyczajnie nie usłyszy. Ta reszta to coś z pogranicza odrzutów z „Load” i „Reload” rozciągniętych do granic możliwości tym samym zabiegiem co 2 poprzednie albumy zespołu.

„Hardwired…” jest bardzo nieszczęśliwie ułożony. W 4 pierwszych utworach znajdują się 3 zapowiedzi przedzielone „Now That We’re Dead”. Jedynym beneficjentem takiego rozplanowania jest właśnie ten utwór ponieważ łatwiej przez niego przebrnąć w oczekiwaniu na „Moth Into Flame”. Po „Moth…” następuje ponad 45minutowa męczarnia w oczekiwaniu na 7 minut osłody, która w żaden sposób nie jest w stanie zrekompensować tego co działo się wcześniej.

Te 3 kwadranse podzielono na 7 utworów do bólu oklepanych, monotonnych, schematycznych, nudnych, prostackich i niepotrzebnie wydłużonych. Dodatkowo utrzymano je w średnim tempie zatem w pewnym momencie następuje kumulacja znużenia. Słuchanie ich w domu męczy, na koncerty również średnio się nadają – istnieje ryzyko, że w czasie odgrywania np. „Confusion” publiczność zaśnie… Kilka ciekawych momentów odnaleźć możemy w „Halo On Fire”. I to by było na tyle…

Powróćmy do 2 bolączek „Hardwired…”. Pierwszą jest bez wątpienia Lars Ulrich. Nie od dziś wiadomo, że nigdy nie był wielkim perkusistą ale tutaj osiągnął szczyt marazmu. W szybkich utworach partie są ubogie ze względu na jego ograniczenia, w wolniejszych również jest wyjątkowo trywialnie i ubogo na tle konkurencji.

Druga bolączka? Hetfield. Nie od dziś wiadomo, że nigdy nie był wielkim wokalistą ale tutaj słychać to wybitnie wyraźnie. Najlepszym zobrazowaniem jego poziomu jest teledysk do „Atlas, Rise!”, w którym James wygląda tak jakby śpiewał pod przymusem i od niechcenia. Tak właśnie brzmi na znacznej części „Hardwired…”. Fragmentów „emocjonalnych” jest tu zwyczajnie mało. Na tle konkurencji wypada to ubogo.

Trzecia bolączka? Po raz kolejny brzmienie. „Hardwired…” jest płaski, nie ma w nim mocy ani ciężaru. Porównanie nowej Mety i np. Testamentu jest jak ustawienie obok siebie jamnika i amstaffa. Niby i jedno i drugie to pies ale jednak różnice widać już na pierwszy rzut oka/ucha;)

Zatem co z tym „Hardwired…”? W innym przypadku napisałbym, że jest dużym rozczarowaniem. Jednak w tej sytuacji nie miałem praktycznie żadnych oczekiwań. Pewnie duża część fanów miała podobnie. I tylko to nas ratuje. Nie oczekiwałem rewelacji i rewelacji nie dostałem. Otrzymałem natomiast produkt, który spokojnie mógłby nie powstać i świat muzyczny na pewno by na tym nie ucierpiał.

Po wyrzuceniu kilku utworów (o pierwszeństwo biją się tu „Confusion” i „Here Comes Revenge”) i dość poważnym przycięciu dużej części z reszty miałoby to szansę na obronę.  W obecnej konwencji nie ma i wraz z „Super Colliderem” Megadeth może się bić o miano największego potworka thrashowej elity wydanego w XXI wieku. Chociaż trochę boli mnie to stwierdzenie bo po odcięciu się od historii „Super Collider” słucha się całkiem przyjemnie, „Hardwired…” nie.

Na korzyść Megadeth działa dodatkowo fakt, że po chwilowym spadku formy nagrali udaną „Dystopię”. Zatem Dave pewnie słucha „Hardwired…” i się śmieje;) I nikt nie może mieć mu tego za złe bo Metallica A.D. 2016 to zespół, który w thrashowym świecie nie ma już kompletnie nic do zaoferowania i nie ma konkretnego pomysłu na siebie.

Na przestrzeni ostatnich 2 lat światło dzienne ujrzały nowe albumy takich ekip jak m.in. Slayer, Anthrax, Overkill, Exodus, Testament, Death Angel czy wspomniany wyżej Megadeth. Każdy z tych albumów zostawia daleko w tyle to co nagrała Metallica. Zatem „Hardwired…” starych fanów thrashu nie przekona, z fanami metalu jako takiego również może być problem ponieważ nowa „Meta” jest zwyczajnie miałka i słaba. Cała ta sytuacja od razu kojarzy mi się z naszym rodzimym podwórkiem i Kultem – na koncertach bawimy się świetnie przy dźwiękach klasyków ale w studiu robi się coraz większy dramat.

Metallica milczała  8 lat, „Hardwired…” dowodzi, że mogli milczeć dłużej. Konkurencja nie śpi – metalowy (i to nie tylko thrashowy) świat się kręci i co jakiś czas słuchacze raczeni są świetnymi albumami. Nawet „stara gwardia” bez problemu udowadnia, że mimo upływu lat można grać na poziomie, z klasą i dawnym „pieprznięciem”. Niestety w przypadku Metalliki nie można nawet powiedzieć, że kolos na glinianych nogach stoi w miejscu bo „Hardwired…” jest dość dużym krokiem w tył. Dobrym podsumowaniem nowego albumu mogą być słowa mojego znajomego: „okładka jest tragiczna także zawartość pewnie też będzie biedna”. Niestety jest…

Ciekawe jaki byłby odbiór tego albumu gdyby nagrał go inny zespół. Pewnie mało kto zwróciłby na niego uwagę i raczej przeszedłby bez echa.

Moja ocena -> 4/10

4 myśli nt. „Metallica – Hardwired… To Self-Destruct”

  1. Recenzja idealnie oddaje także moje odczucia co do tego albumu. Nuda, monotonia i męczybulstwo z chwilowymi wzrostami formy do stanów średnich. Muszę zwrócić honor i stwierdzić że intuicja gospodarza bloga nie zawiodła i faktycznie nowy Testament pojedynczymi utworami zmiata w pył całą nową Metallicę. Generalnie nie dziwię się, że podzielili ten album na 2 CD, bo na jednym chyba nikt by nie zdzierżył przesłuchania całości za jednym odsłuchem. Apropo nowoczesnego thrashu. Czy Szanowny Pan Karol słyszał może zespół Vektor?

  2. Bardzo trafna IMHO recenzja. Mam dokładnie te same odczucia, słuchając tego albumu. W necie jest cała masa koniunkturalnych recenzji pisanych na zamówienie, a Ty nie bałeś się napisać słów prawdy o nowej Metallice. A że gorzkich?… Chwała Ci za to! 8 bitych lat na nie pracowali i tak jak stwierdziłeś – świat muzyczny wcale by nie ucierpiał i nic nie stracił, gdyby ta płyta w ogóle się nie ukazała. Nie mam nic przeciw woltom stylistycznym, żeby było jasne. To nie o to chodzi. Po prostu Metallica jest coraz bardziej zblazowanym, zmęczonym i wypalonym zespołem, który jednak musi wciąż grać, tworzyć, bo to jest ogromny biznes. Tyle że mentalnie od dawna są to emeryci, którzy przez długie lata pracowali w trudnych warunkach… ;))

    1. No niestety. A prawda jest taka, że czegokolwiek by nie nagrali to i tak ludzie to kupią…. Szkoda, że dla dużej części „fanów” pierwsze skojarzenie z Metą to „Nothing Else Matters” i duża część z nich o takich zespołach jak Death Angel, Testament czy nawet Anthrax nie słyszała;)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *