Piąty album studyjny w dorobku londyńskiej ekipy jest swego rodzaju fenomenem – wciągam go w całości praktycznie bez zastrzeżeń mimo jednego dość poważnego zgrzytu i jednego zdecydowanie mniejszego. Poważniejszy: „Back In The Village” – wesołkowaty utwór z badziewnym i drażniącym utworem. Utwór sam w sobie (gdyby wyciąć z niego refrenowego potworka) nie jest tragiczny, bez problemu można by go wrzucić na któryś z kolejnych krążków Ironsów po „Seventh Son…”. Na „Powerslave”, na tle wielu genialnych momentów wypada po prostu blado – in minus. Mniejszy zgrzyt – zgrzycik to „Losfer Words (Big 'Orra)” – typowy albumowy zapychacz, nabijacz minut. Ale najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że mimo tej świadomości i tak go lubię. Można tu znaleźć kilka ciekawych fragmentów. I tu mógłbym w sumie zakończyć recenzję bo do reszty utworów zawartych na „Powerslave” nie mam żadnych zastrzeżeń, uwielbiam każdy z nich od pierwszej do ostatniej sekundy. „Aces High” za dynamikę, która świetnie sprawdza się na otwarciu albumu. Podobny poziom, choć trochę mniejsze obroty utrzymuje następny w kolejce „Two Minutes To Midnight”. Po drugiej stronie barykady stoi zdecydowanie wolniejszy utwór tytułowy – rzecz potężna, monumentalna, która w świetny sposób nastawia słuchacza na to co dopiero ma nastąpić. Mowa tu oczywiście o „Rime Of The Ancient Mariner” – chyba najbardziej ambitnym a na pewno najdłuższym utworze stworzonym przez zespół. Z początku podchodziłem do niego z dystansem z prostej przyczyny – „Rime…” brzmi jak 3 połączone ze sobą utwory: 2 normalne przedzielone instrumentalnym, spokojnym fragmentem – nie ma tu żadnej wielkiej filozofii, obok progresywnych wojaży chociażby Pink Floyd to nawet nie stało. Ale od „Rime…” bije niesamowita moc i w gruncie rzeczy w niczym to nie przeszkadza.
Na „Powerslave” warto zwrócić uwagę również na pozostałe dwa – zdecydowanie mniej znane utwory: „Flash Of The Blade” i „The Duellists”. Pierwszy z nich od samego początku zniewala nerwową, niespokojną gitarą. Drugi broni się głównie przez nietypowy sposób śpiewania Dickinsona. Może i oba te utwory nie prezentują poziomu wychwalanej przeze mnie reszty ale na pewno nie można uznać ich za zapychacze. Bez problemu wybijają się ponad zespołową średnią. I to wszystko sprawia, że „Powerslave” jest moim zdaniem najlepszym albumem w dorobku grupy, a na pewno moim ulubionym;)
Moja ocena -> 10/10
Gdybym ja miał wskazać swoją ulubioną płytę Iron Maiden, wybrałbym… „Dance of Death”. Jeśli ulubiony utwór – tak samo. Dziiiwnie.;) Ale sporo dobrych rzeczy nagrali i „Powerslave” jest bez wątpienia jedną z nich.:)
Ja „DoD” omijam baaaaaaaaaaaardzo szerokim łukiem;)
Ja również 🙂 Dance of Death to najgorszy album Iron Maiden. Powerslave kończy epokę genialnych albumów grupy, która zaczęła się od The Number of the Beast. Wszystko tu brzmi znakomicie. 11/10 !!!
Typowa recenzja „Powerslave” – dwa pierwsze i dwa ostatnie utwory są genialne, reszta mniej porywająca 😉 Nie żebym się czepiał, bo przecież sam dokładnie to samo napisałem, po prostu interesująca jest ta zgodność wszystkich recenzentów i fanów 😉 „Flash of the Blade” na którymkolwiek innym albumie Dziewicy mógłby być jednym z mocniejszych punktów, tutaj ginie w tłumie (jeżeli można tak określić cztery utwory) lepszych kompozycji. Natomiast „The Duellists” jest mi obojętny.
PS. „Dance of Death” to wg mnie gniot. Walczy z „No Prayer for the Dying” o tytuł najgorszego albumu zespołu z Dickinsonem. Utwór tytułowy jest genialny, „Rainmaker” ujdzie, może jeszcze „Paschendale” się broni, ale wszystkich pozostałych kawałków mam nadzieję już nigdy nie usłyszeć 😉
Piszesz o „zgrzytach”, a wystawiasz ocenę 10/10. Nie rozumiem takiego działania 🙂
Z tego powodu, że na tle świetnej całości te zgrzyty wypadają mało istotnie;) „Zgrzycik” lubię a największy minus w postaci „Back In The Village” można w łatwy sposób ominąć i wtedy już nic nie przeszkadza w rozkoszowaniu się resztą „Powerslave”, która moim zdaniem jest szczytowym osiągnięciem zespołu:)
No rozumiem, ale jeśli te zgrzyty są, to choćby reszta płyty była rewelacyjna, moim zdaniem nie należy się jej ocena maksymalna. Sam mam płyty, które bardzo lubię, jednak dychy im nie wystawiam, jeśli posiada ona słabe momenty. Który album zasługuje na maksymalną notę – ten, który ma słabe momenty, ale udajemy, że ich nie widzimy czy ten, który takowych nie ma? Moim zdaniem ten drugi.
To jak już tak radykalnie do tego podchodzimy to powinienem usunąć z tego bloga praktycznie wszystkie dziesiątki bo na każdą płytę znajdzie się jakiś paragraf. Pamiętaj, że to tylko zabawa;)
Nie na każdą. Istnieją płyty, w których nie zmieniłoby się ani jednego dźwięku. Ja tak mam przy pierwszych trzech Sabbatach 🙂