Do Eminema mam stosunek raczej ambiwalentny. Z jednej strony można powiedzieć, że wychowałem się na jego twórczości kiedy to w liceum ze znajomymi do oporu katowaliśmy 3 pierwsze albumy (nie licząc „Infinite”) znając na pamięć wiele fragmentów jego tekstów. Ten okres jego kariery bardzo lubię ze względu na jakość stworzonego w tym czasie materiału jak i wspomnienia związane z jego słuchaniem.
Krótko po maturze i pójściu na studia pojawił się „Encore”, z którym relacja nie była już tak udana i intensywna jak z poprzednikami. Może wynikało to z faktu, że zmieniło się otoczenie i taka muzyka nie grała już wśród znajomych pierwszych skrzypiec a może z tego, że album był ewidentnie słabszy od wcześniejszych wydawnictw, chociaż i tak go lubię.
O dwóch kolejnych albumach w zasadzie można by zapomnieć i po tylu latach od ich pojawienia się jestem w stanie wymienić może 1 lub 2 utwory, które się na nich znalazły. Jakościowy skok nastąpił w 2013 roku przy okazji premiery „The Marshall Mathers LP2”. Nie jest to na pewno album wybitny ale ma wiele bardzo dobrych fragmentów i co ważne – Eminem fragmentami znowu błyszczał tekstowo, niektóre wersy zapadały w pamięć już przy pierwszym przesłuchaniu.
Nie zmienia to faktu, że nadal coś nie grało i od krótkotrwałej przygody po premierze album kurzy się na półce bez przesłuchania od 2 albo i 3 lat. W tym czasie do pierwszej trójki wracałem wielokrotnie.
Informacje o nadchodzącym „Revival” w jakiś sposób udało mi się ominąć. Moje ewentualne zainteresowanie tematem skutecznie wyhamował „Walk On Water”, który przesłuchałem w całości dopiero po premierze. Druga zapowiedź – „River” zawierała dopisek „feat. Ed Sheeran”, który skutecznie mnie odstraszył. Jednak ze względu na dawne czasy kilka godzin po premierze nowy album miałem przesłuchany już dwukrotnie (chwała serwisom streamingowym;).
Z przykrością muszę stwierdzić, że nie było to przyjemne doświadczenie. „Revival” jest jak droga z Palenicy na Morskie Oko. Z jednej strony co jakiś czas pojawiają się całkiem fajne widoki ale przez resztę czasu to tylko asfalt, tłumy ludzi, wozy ciągnące leni na Włosienicę, asfalt, tłumy ludzi i jeszcze raz asfalt. Nawet czas trwania mniej więcej pokrywa się z czasem przejścia. W obu przypadkach jest on zdecydowanie za długi i męczący.
„Revival” momentami dłuży się niemiłosiernie. Co gorsze – te ciekawsze fragmenty znajdują się grubo po połowie czasu trwania i trudno do nich dotrwać. Układ utworów jest tu wybitnie nieszczęśliwy. Zwłaszcza, że po drodze trafiają się takie potworki, przy których palec szybko wędruje w stronę przycisku „stop”.
„Chloraseptic” kojarzy się z najgorszą możliwą odsłoną afroamerykańskiego rapu. W „Remind Me” wciśnięto sampla a właściwie cały refren z „I Love Rock’n’Roll” Joan Jett & The Blackhearts. Z kolei w „In Your Head” pojawia się „Zombie” The Cranberries. W obu przypadkach brzmi to kuriozalnie, komicznie, tragicznie. Uszy więdną i ma się ochotę wyrzucić „Revival” za okno.
Zaproszeni goście również nie powalają: Beyonce, Ed Sheeran, Alicia Keys, Pink, Kehlani, Skylar Grey. Patrząc na te nazwiska można zastanawiać się czy to już pop czy jeszcze rap. Jeśli to pierwsze to cofam zarzuty, jeśli drugie to kogoś mocno poniosło. Chociaż nie wszyscy goście odgrywają tu kluczową rolę w dramacie, np. Beyonce broni bardzo przeciętny „Walk On Water”. Skylar Grey też daje radę. Gorzej z Keys, Pink i Kehlani. Ich featuringi nie są złe ale średnio współgrają z bardzo przeciętnymi utworami.
Na „Revival” mamy 19 utworów – Eminem najlepiej broni się solo. Ukłonem w stronę dawnych czasów jest „Framed”, który spokojnie mógłby zagościć na „The Eminem Show”. „Offended” udowadnia, że w kwestii flow niewiele się zmieniło i raper nadal potrafi wypluwać z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego. I w zasadzie to by było na tyle jeśli chodzi o wyraźne plusy. Reszta tonie w oceanie przeciętności.
Sytuacji nie ratują producenci. Rockujący praktycznie od zawsze Rick Rubin jest tu kulą u nogi, ciągnącą album na dno tego oceanu. Za „Remind Me” powinien dostać dożywotniego bana na udzielanie się w muzycznym świecie. Reszta utworów, w których maczał palce prezentuje podobny poziom. I niestety „Revival” przez większość krążka nie przykuwa uwagi pod względem muzycznym. Kiedyś ta sztuka udawała się artyście bez problemu i warstwa muzyczna prezentowała równie wysoki poziom co tekstowa/wokalna. Tutaj występuje to w znikomych ilościach, podobnie jak na „Relapse”.
Ostatnie dźwięki zamykającego album „Arose” to dźwięk wody spuszczanej w toalecie. Idealnie odzwierciedla on uczucia towarzyszące słuchaczowi po prawie 80 minutach spędzonych z „Revival”. Ktoś w Internecie zauważył, że nawet okładka tego wydawnictwa strzeliła sobie facepalma. Nie wiem czy jest aż tragicznie ale z pewnością tylko kilka solidnych utworów ginących w morzu przeciętności to zdecydowanie za mało. Dlatego „Revival” traktuję w kategorii dużego rozczarowania. Dołącza on do 2 pozostałych zespołów rozpoczynających się na „R” i mających u mnie etykietę: „szkoda czasu”.