Nie wiem czy istnieje coś takiego jak konkurs na najbrzydszą okładkę albumu muzycznego. Ale gdyby istniał to „Flying To The Stars” byłby mocnym kandydatem do zajęcia miejsca na podium. W swoim życiu miałem styczność z tysiącami różnych albumów ale pod względem brzydoty z dziełem Coogans Bluff mogą rywalizować chyba tylko potworki zdobiące kilka płyt Dinosaur Jr.
Jednak kierując się zasadą, że nie szata zdobi człowieka, nie będziemy oceniać „książki” po okładce. A warstwa muzyczna jest w przypadku „Flying To The Stars” tym, co z nawiązką zrekompensuje słuchaczowi dyskusyjne walory wizualne. Początek albumu jest jak start rakiety kosmicznej. Utwór tytułowy trwa prawie 13 minut i jest wyraźnie rozdzielony na 3 części. Pierwsza z nich to powrót do czasów amerykańskiego kina gangsterskiego. Prym wiedzie tu sekcja dęta, która napędza całą machinę. W świetny sposób towarzyszy jej bardzo dobrze wyeksponowany bas. W pewnym momencie wariacki lot urywa się i gwałtownie zwalniamy po wyjściu z atmosfery. Robi się sennie, atmosferę znużenia podkreśla dodatkowo delikatny wokal.
Najdłuższa w zestawieniu – część trzecia to powolne budowanie atmosfery i klimatu nieznanego świata. Początkowo główną rolę odgrywa tu gitara basowa, do której z czasem dołączają ponownie instrumenty dęte. W pewnym momencie napięcie momentalnie się urywa i wyciszenie przynosi partia saksofonu. Po ostatnich dźwiękach utworu trudno uwierzyć, że faktycznie trwał on prawie 13 minut. Bez wątpienia jest to najbardziej ambitna rzecz stworzona przez Niemców i jedna z ciekawszych łączących instrumenty dęte z rockiem, jakie powstały na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat.
Nie ma wątpliwości, że Coogans Bluff zafundowali słuchaczowi danie główne już na dzień dobry. Na szczęście w dalszej części „Flying To The Stars” znalazło się miejsce na kilka deserów. Jednym z nich jest bez wątpienia „Hooray!” ponownie przenoszący nas w klimaty gangsterskie, ale tym razem ze zdecydowanie większą dynamiką i rockowym pazurem. Utwór ten jest kolejnym dowodem na to, że ekipa z Rostocku ma niesamowitą umiejętność łączenia rocka z sekcją dętą w jedną, bardzo spójną całość.
Za kolejny deser uznać można najbardziej „standardowy” rockowy „A Swim In The Park”, który również przenosi słuchacza o co najmniej kilkadziesiąt lat wstecz. Obok „Hooray!” jest to najżywszy fragment albumu. Na drugim biegunie leży „No Need (To Hurry Up)”, którego klimat idealnie odzwierciedla tytuł. Druga część utworu mogłaby być idealnym soundtrackiem do jakiegoś podniosłego momentu np. „2001: Odysei Kosmicznej”.
Istną mieszanką wybuchową jest „Where No Man Has Gone Before” łączący świetny, bardzo klimatyczny początek z bardzo chwytliwymi refrenami i fragmentami, które można by podciągnąć pod klimaty wodewilowe. Z kolei miniatura „Alpha Tango” przenosi nas na kilkadziesiąt sekund na Dziki Zachód.
Czytając tę recenzję można dojść do wniosku, że „Flying To The Stars” jest zlepkiem elementów nie do końca do siebie pasujących. Po części jest to prawda. Jednak trzeba przyznać, że przez większość czasu trwania albumu ten muzyczny miszmasz całkiem zgrabnie się komponuje. Najnowsze dziecko Coogans Bluff nie jest z pewnością ich największym osiągnięciem ale bez wątpienia jest to album warty uwagi i mający wiele świetnych momentów, do których chce się wracać.
Moja ocena -> 7/10