Black Sabbath

black sabbathPanie i Panowie – przed Wami najlepszy album metalowy w historii. No dobra, nie najlepszy – jeden z dwóch najlepszych. Zawsze mam dylemat czy wyżej stawiać debiut Ozzy’ego i spółki czy ich kolejne dzieło – Paranoid. Oba są genialne i chyba jednak siedzą na tronie obok siebie:) Kiedyś, gdzieś, ktoś powiedział, że wszystkie fajne riffy wymyślił już Iommi a teraz reszta je kopiuje, przerabia, gra od tyłu i różne inne kombinacje. Może to nie do końca prawdziwe ale coś w tym na pewno jest bo dyskografia Sabbathów to ich prawdziwa kopalnia. No ale koniec marudzenia – odpalamy krążek i co słyszymy? Deszcz, burza, dzwon kościelny w oddali. Niesamowity klimat utworu tytułowego. A później jest jeszcze lepiej np. w takim „The Wizard” gdzie na otwarcie Ozzy serwuje słuchaczom harmonijkę ustną. „Behind The Wall Of Sleep” charakteryzuje się topornym, połamanym riffem, następny w kolejce jest „N.I.B.” – tutaj to Iommi dopiero zaszalał. Bezsprzecznie klasyka gatunku. Później atmosfera troszkę się luzuje w „Evil Woman” i „Sleeping Village”. Ten pierwszy jest coverem Crow i moim zdaniem odstaje trochę od poziomu, drugi natomiast prawie całkowicie instrumentalny rekompensuje w całości niedosyt po „E W”. I teraz czas na kobyłę – „The Warning” – 10:28, z tego połowa to gitarowa zabawa muzyką w wykonaniu Iommiego. Ja to lubię, dużo ludzi już niekoniecznie. A na koniec kolejny genialny riff wcześniej wymienionego, tym razem w kawałku „Wicked World”. I tak mija te niecałe 40 minut geniuszu. Człowiek odczuwa niedosyt, że to już koniec ale zespół się postarał i w nieco ponad pół roku po premierze wydał Paranoid. Dziś możemy odpalić obie płyty z biegu. 40 parę lat temu mieli gorzej i musieli trochę poczekać:) No i taka ciekawostka na koniec. W 2003 roku Rolling Stone umieścił debiut Sabbathów na 241 miejscu wśród 500 albumów, których należy posłuchać przed śmiercią. Czemu, na pasiastą gęś, tak nisko?!

Moja ocena -> 10/10

Jedna myśl nt. „Black Sabbath”

  1. Dla mnie ten album to przede wszystkim ideał produkcji. Nie ma chyba drugiej płyty, która miałaby tak niesamowite brzmienie 😉 Zwłaszcza na winylu można je docenić. Mimo całej tej surowości, wszystko jest czyste i wyraźne, do tego dochodzą idealne proporcje pomiędzy poszczególnymi instrumentami – uwypuklona została rola sekcji rytmicznej. Zresztą przez cały longplay Geezer i Ward robią wszystko, żeby zwrócić na siebie uwagę, nie ograniczają się do podkładu rytmicznego, ich gra jest czymś więcej niż tłem dla Iommiego i Osbourne’a 😉 I wcale nie brzmi to archaicznie, jak wiele płyt z tamtego okresu.

    Lubię też brzmienie dwóch kolejnych płyt Sabbath, wspomnianego przez Ciebie „Paranoid”, oraz bardzo niedocenianego „Master of Reallity” (wg mnie najlepszy album z Ozzym). Potem muzycy sami wzięli się za produkcję swoich płyt i cóż, nie wyszło to na dobre. Najbardziej dziwi mnie, że rolę sekcji rytmicznej sprowadzili do podkładu… Dopiero na „Heaven and Hell” wraca świetne brzmienie (ten bass!), ale w końcu to album produkowany przez Martina Bircha. Birch to zresztą taki cichy bohater hard rocka, pomagał w nagrywaniu najlepszych płyt m.in. Deep Purple, Rainbow, Wishbone Ash i Iron Maiden. Z kolei „13” brzmi fatalnie – okropna, współczesna produkcja, pozbawiona dynamiki i maksymalnie przesterowana.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *