Siedem lat przyszło czekać fanom Beastie Boys na ich nowy, pełnoprawny album. Po drodze – w 2007 roku był jeszcze The Mix Up ale albumy instrumentalne w ich wykonaniu to nie to co prawdziwe tygrysy lubią najbardziej;) Po drodze od The Mix Up do wydawnictwa widocznego na zdjęciu obok w zespole trochę się wydarzyło (MCA miał problemy rakowe, z tego co pamiętam to Mike D miał wypadek na rowerze) i szczerze mówiąc wątpiłem, że ten krążek w ogóle się ukaże. No ale jakoś się udało i w marcu 2011 roku mogliśmy poznać efekty 7 lat rapowej „posuchy”. Album wielkiej rewolucji nie przynosi, mamy tu do czynienia z tym co kapela prezentuje od ponad 25 lat. Mike D, MCA i AdRock to chłopy podjeżdżające z dużą prędkością pod 50tkę ale nie wydorośleli w ogóle, nadal tworzą muzykę z jajem. W sumie chwała im za to, nie oczekuję zmiany na kolesi w garniturach nawijających o przemijającym życiu i bólu egzystencji;) Krótko po premierze przeczytałem kilka recenzji tego wydawnictwa. W jednej z nich „specjalista” zarzucił krążkowi wtórność a zespołowi to, że zjada własny ogon. Nie wiem czego oczekiwał od tego wydawnictwa. Dubstepu? Death metalu? Rocka progresywnego? Beastie Boys to zespół, który w wielkim stopniu zasłużył się dla muzyki, w swojej historii hip hopowej zahaczył o większość innych gatunków muzycznych (punk, country, rock, elektronika i jeszcze pewnie inne by się znalazły) także nie można od nich oczekiwać, że po raz kolejny odkryją Amerykę i stworzą coś czego świat jeszcze nie widział/słyszał… Hot Sauce Committee Part Two częściowo czerpie garściami z ich wcześniejszych dokonań, ale nie robi tego w sposób bardzo inwazyjny i chamski. Mamy tu rzeczy przebojowe („Don’t Play No Game That I Can’t Win”), coś kształt „So Wat’cha Want” z Check Your Head („Say It”), odrobinę ciężaru w klimatach np. „Heart Attack Man” z Ill Communication („Lee Majors Come Again”), kilka przerywników muzycznych/instrumentali, kawałki, które mogłyby trafić na Hello Nasty oraz całą resztę z bardzo dobrym „Ok” i imprezowym „Make Some Noise” na czele. Fakt faktem – nie robi to takiego wrażenia jak np. krążki z lat 90tych ale to nadal kawał fajnej muzyki. Poza tym człowiek się zmienia, gust muzyczny też, nie kręci mnie to tak samo jak jeszcze 10 lat temu. Nie chodzi tu nawet o ten album tylko o ich całą twórczość, którą nadal lubię i szanuję ale wracam do niej coraz rzadziej. W tym albumie boli mnie jedna rzecz: jest za krótki, za mało to Beastie Boysów w Beastie Boysach. Niby tych rasowych, wokalnych utworów jest tutaj przewaga ale co z tego jak duża ich część nie ma nawet 3 minut (a niektóre nawet dwóch). Resztę dopychają przerywniki i instrumentale i wychodzi tego ok. 44 minuty. Na takim np. Hello Nasty były 22 kawałki przy łącznym czasie trwania w okolicach 70 minut więc zespół mógł sobie pozwolić na takie zabawy. Na Hot Sauce ewidentnie brakuje mi „tekstowych” kawałków z prawdziwego zdarzenia. Przerwa między albumami była duża więc można było bardziej się postarać i sklecić jeszcze z 2-3 normalne tracki. A jak brakowało czasu to mogli jeszcze trochę poczekać – noża na gardle raczej nie mieli;) Efekt na pewno byłby lepszy. Bo w takiej postaci Hot Sauce jest dobry ale pozostawia duży niedosyt gdy się go porówna z ich klasykami.
Moja ocena -> 7/10
Edit: Niecałe 24h po napisaniu tej recenzji nabiera ona zupełnie nowego znaczenia. Adam Yauch nie żyje – przegrał walkę z rakiem. Jego śmierć oznacza koniec rozbestwionych chłopaków i pewnego etapu w historii muzyki…
Fatalna sprawa, wypada tylko go pamiętać w takiej formie: http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=z5rRZdiu1UE
hot sauce…-zajebista płyta i wszystko w temacie.