Slowdive – Everything Is Alive

slowdive everything is aliveNowy album Slowdive to jedna z najdłużej wyczekiwanych przeze mnie premier ostatnich lat. Do tej pory na przestrzeni prawie 35 lat istnienia Brytyjczycy wydali tylko 4 albumy, zaliczając przy nich 22-letnią (!) przerwę wydawniczą. Jednak każdy materiał z tego kwartetu to małe dzieło sztuki, docenione przez bardzo szerokie grono odbiorców.

Jestem pewien, że nie tylko moje oczekiwania były bardzo wygórowane, bo chyba każda osoba znająca twórczość Slowdive liczyła na to, że następca albumu bez tytułu będzie co najmniej równie udany. Przedpremierowe zapowiedzi wywołały jednak mieszane uczucia.

Bardzo przebojowemu i wpadającemu w ucho już przy pierwszym przesłuchaniu „Kisses” zarzucano zatracenie ducha zespołu i pójście w radiową komercję. Absolutnie nie zgadzam się z tym stwierdzeniem i uznaję ten utwór za jeden z najbardziej przebojowych i żywiołowych fragmentów twórczości Brytyjczyków. Co więcej, uważam, że mimo ukłonu w stronę szerszej publiczności, zespół zachował tutaj swój charakterystyczny styl i każda osoba mająca kontakt z „Kisses” od razu powinna rozpoznać, że to Slowdive, a nie inny zespół. Dodatkowo olbrzymim atutem utworu jest to co dzieje się w nim na dalszym planie. Brzmi to niesamowicie.

„Skin In The Game” to już typowe granie, do którego przyzwyczaili nas Brytyjczycy. Tempo w stosunku do „Kisses” zwalnia tutaj drastycznie i ustępuje miejsca klimatowi, który swą kulminację ma w końcówce utworu. Chyba jedynie instrumentalna końcówka „Sugar For The Pill” przebija to, co stworzyła tutaj ekipa Slowdive. Motyw gitarowy od razu wpada w ucho na tyle, że chciałoby się go zapętlić w nieskończoność. „The Slab” kieruje muzykę Brytyjczyków w okolice „Souvlaki Space Station”. I mimo, że oba utwory bardzo wiele różni, to jednocześnie wiele je łączy. Przede wszystkim kosmiczny, hipnotyczny, transowy, psychodeliczny klimat.

Jako ostatni fanom na pożarcie został rzucony „Alife”, który ponownie bezczelnie żeruje na wspomnieniach poprzednich wydawnictw. Robi to jednak z klasą i to w tak subtelny sposób, że słuchaczowi może się zakręcić łezka w oku, ponieważ słuchając tego utworu możemy poczuć się o 30 lat młodsi i ponownie wrócić do pierwszej połowy lat 90. Jest to wyjątkowo złudne ale jednocześnie piękne uczucie.

Ekipa Slowdive na swój sposób „zaszalała”, udostępniając słuchaczom przed premierą praktycznie połowę albumu, ponieważ ostatecznie „Everything Is Alive” przynosi osiem nowych kompozycji i lekko ponad 40 minut muzyki. Już otwierający całość „Shanty” może wywołać szybsze bicie serca u osób, które liczyły na powrót do przeszłości i utrzymanie formy z wcześniejszych pozycji dyskografii. Zespół cofa się w czasie w tak przyjemny sposób, że wcale nie przeszkadzają tutaj wtórne fragmenty. Budzą one zdecydowanie pozytywne odczucia nawiązywania do pięknej historii niż negatywne – „odgrzewania kotleta” i żerowania na sentymentach.

Podobnie jest z bardzo delikatnym i zdecydowanie wolniejszym „Prayer Remebered” i „Chained To A Cloud”, opartym o wręcz hipnotyczny motyw towarzyszący nam przez większość utworu. Jedyną skazą na kolejnym monumencie w dyskografii Slowdive jest w moim przypadku „Andalucia Plays”, który mimo wielu fajnych fragmentów momentami zwyczajnie nuży i kieruje muzykę Slowdive w rejony jeszcze spokojniejszego Mojave 3. Chociaż i ten utwór spotyka się z ciepłym przyjęciem niektórych fanów, zatem moje odczucia mogą być odstępstwem od reguły.

„Everything Is Alive” jako całość jest kolejnym co najmniej bardzo dobrym albumem w dorobku Brytyjczyków. Jednocześnie jest to krążek, który bez problemu powinien podbić sporą część podsumowań rocznych. Pozostawia on jednak po sobie spory niedosyt, bo chyba każdy fan chciałby jeszcze co najmniej 10-15 minut materiału, który umili mu oczekiwanie na kolejny album Slowdive. Kto wie, kiedy to nastąpi…

Moja ocena -> 9/10

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *