W czasie gdy Metallica zabierała się za nagrywanie czarnego albumu, który totalnie odmienił ich oblicze, pojawił się ostatni krążek z trójcy genialnych wydawnictw Slayera – Seasons In The Abyss. Jest to mistrzowskie połączenie tego co było najlepsze w 2 poprzednich albumach. Są tu utwory, które muzycznie spokojnie można by umieścić na Reign In Blood: „War Ensemble”, „Hallowed Point”, „Temptation” (chociaż ten nie do końca) czy też „Born Of Fire”. W reszcie czuć już bardziej ducha South Of Heaven. Na SITA pojawia się nawet rzecz na swój sposób przebojowa w postaci utworu tytułowego. Tak łatwo przyswajalny Slayer jeszcze chyba nie był. Chociaż to nadal specyficzna liga. Do utworu powstał nawet teledysk, który grupa nagrała wśród piramid (nie bez problemów). Gdyby media i społeczeństwo było bardziej przychylne takiemu rodzajowi muzyki to singlem z SITA mógłby zostać praktycznie każdy z umieczonych tu 10 kawałków – materiał jest niesamowicie równy. Ale oczywiście mam swoich faworytów w postaci: mrocznego, trochę schizofrenicznego (te dziecięce głosy) „Dead Skin Mask” opowiadającego o Edzie Geinie; dość powolnego „Expendable Youth” i utrzymanego w podobnym tempie „Skeletons Of Society” – oba obracające się w tematach społecznych oraz „Blood Red” o komuniźmie. Do wątków tematycznych dołącza wojenny „War Ensemble”, „Hallowed Point” o fascynacji bronią oraz kilka utworów „religijnych”. Także rozrzut jest dość duży i dobrze – jest ciekawie. Zwłaszcza, że pojawiają się tutaj różne smaczki w postaci np. dwugłosu w „Temptation”. Słuchając tego albumu warto zwrócić uwagę na skrócone do minimum przerwy między utworami. Niby SITA jest lżejszy i łatwiejszy od Reign In Blood ale tu też nie mamy ani sekundy na złapanie oddechu. Zresztą – po co go łapać? Slayer nie ma odprężać czy relaksować słuchacza tylko go sponiewierać. I to zespołowi świetnie wychodzi. I pomyśleć, że jeszcze jakiś czas omijałem ekipę Kerry’ego Kinga szerokim łukiem…:) Nadal niektóre rzeczy mi się u nich nie podobają, niektórych nie popieram ale „wielką trójcę” uwielbiam praktycznie bez żadnego „ale”.
Moja ocena -> 10/10
Osobiście dałbym bardziej 9 lub 9,5 niźli 10, lecz album jest wielki.
Ja dałbym 11/10. Po prostu trzeba być prawdziwym fanem. Slayer to nie błądzenie jak w przypadku innych thrash metalowych gigantów.