Jaki jest post metal – każdy widzi. Według wielu jest to gatunek do granic wyeksploatowany, taki – z którego już nic nie da się wycisnąć.
Zespoły z tego nurtu zdają się jednak nic z tego nie robić i co jakiś czas na świat wypuszczany jest kolejny świetny przykład na to, że nawet z prawie suchej gąbki da się jeszcze coś wycisnąć.
Takim przykładem może być właśnie „Passage”. Jest to drugi album w dorobku bielskiego zespołu. Poprzedni – „Descent” spotkał się z raczej ciepłym przyjęciem słuchaczy i krytyki. „Passage” powinien podtrzymać dobrą opinię o Moanie. W zasadzie jest to typowy przedstawiciel gatunku ale nie usłyszymy tu orientalizmów i brzmień plemiennych jak to bywa u Minsk, nie wybierzemy się też w kosmos jak z Rosettą, nie zostaniemy też zmiażdżeni neurosisowym walcem. Można powiedzieć, że „Passage” to album taki sam jak żaden inny:)
Wiele jest na świecie płyt, których słucha się świetnie ale pisze się o nich bardzo ciężko. Drugie dziecko Moany należy właśnie do tego grona. O trudnościach z przelaniem myśli na papier może świadczyć fakt, że tekst ten zaczął powstawać we wrześniu ubiegłego roku. Od tego czasu wiele wody upłynęło w Wiśle, licznik przesłuchań albumu również został podbity kilkadziesiąt razy. Z każdym kolejnym kształtowały się kolejne przemyślenia.
„Passage” jest krążkiem bardziej dojrzałym od debiutu, bardziej przestrzennym i rozbudowanym. Pierwsze skrzypce gra tu czysty wokal (swoją drogą bardzo dobry!), który bardzo mocno zdominiował growling. Ciężar ustąpił miejsca atmosferze. Atmosfera ta wciąga od pierwszych do ostatnich sekund albumu. Przez ostatnie miesiące próbowałem robić wyrywkowe podejścia do „Passage”. Wniosek jest jednoznaczny: jak większość albumów post metalowych tak i ten najlepiej prezentuje się jako całość i to słuchana w pełnym skupieniu a nie jako dodatek do innych codziennych czynności.
W tej 55minutowej muzycznej opowieści wyróżnia się najbardziej rozbudowany, ponad 12minutowy „Terra Mater”, którego wątkami i emocjami można by obdzielić bez problemu kilka utworów. Na szczególną uwagę zasługują również jeden z najcięższych fragmentów albumu czyli „The Shift” oraz zamykający całość „Grim Encounter”. Co ciekawe – te 3 utwory trwają łącznie prawie 35 minut.
I tu wyłania się niewątpliwy atut „Passage”. Mimo mocnego rozbudowania muzykom udało się stworzyć materiał bardzo interesujący. Interesujący do tego stopnia, że tych 10 czy 12 minut w ogóle nie czuć. „Passage” jest podzielony na 7 części, z tego tylko 3 to rzeczy krótsze niż 9 minut. W zasadzie nawet dwie bo „The Process” składa się z 2 części, które spokojnie mogłyby być jednym utworem. Świetnie wypada „Crystal”, który po gwałtownym początku hamuje i prezentuje skrajnie inne oblicze.
I z takich skrajnych emocji zbudowany jest cały „Passage”. W efekcie otrzymaliśmy album intrygujący, wciągający, porywający i inteligentny. Do tego w pełni profesjonalny warsztatowo i produkcyjnie – nie ustępuje na żadnej płaszczyźnie światowej czołówce. Rok 2016 był dla polskiego post metalu bardzo dobry. Moanaa, Blindead i Obscure Sphinx udowodniły, że nie tylko black metalem Polska stoi;) Czas by te ekipy wypłynęły na szerokie wody bo w pełni na to zasługują – „Passage”, „Ascension” i „Epitaphs” są jednymi z najlepszych rzeczy jakie metalowi z przedrostkiem „post” przydarzyły się w ubiegłym roku.
Moja ocena -> 8/10