Pierwszy album Iron Maiden z Dickinsonem na wokalu to rzecz otoczona wielkim kultem, kanon metalowego grania, wzorzec gatunkowy itp. itd. Czy słusznie tak jest i nie ma w tym ani grama przesadyzmu? I tak i nie. Zacznijmy od „i tak”:) Z 3 krążka w dorobku grupy pochodzą co najmniej 2 absolutne klasyki: numer tytułowy czyli “Number Of The Beast” oraz “Hollowed Be Thy Name”. Co do ich geniuszu chyba nikt nie ma żadnych wątpliwości. Tak jak i do tego, że Dickinson wniósł do zespołu nową jakość. Lubię Ironsów z Di’Anno za mikrofonem ale spójrzmy prawdzie w oczy – Bruce to zupełnie inna liga. Ma zdecydowanie szerszą skalę i umie z niej korzystać. Wracamy do płyty. Bardzo przyjemna jest ballada “Children Of The Damned”. “The Prisoner” również trzyma wysoki poziom. Dodatkowo na plus działa tu wstawka na początku. Niczego złego nie można powiedzieć o “22 Acacia Avenue” czyli drugiej części sagi “Charlotte The Harlot”. Ani na plus ani na minus nie wybijają się “Gangland” oraz “Total Eclipse”. Nie można o nich raczej powiedzieć, że są to płytowe zapychacze ale brakuje im polotu i finezji – wychodzi z tego ironowa średnia. Tego samego nie można niestety powiedzieć o otwierającym krążek “Invaders” i “Run To The Hills”. Pierwszy jeszcze “ujdzie w tłoku” – drażni w nim tylko wysoko zaśpiewany refren – poza tym nie jest źle a nawet jest całkiem dobrze. Gorzej z drugim utworem. Tu do czynienia mamy z apogeum kiczu. Przypomina mi to zbiór najgorszych cech nabytych od przedstawicieli sceny “pudel metalowej”. Zwrotek da się jeszcze słuchać, refreny natomiast należy omijać szerokim łukiem. Co ciekawe “Run To The Hills” to dla wielkiej rzeszy fanów jeden z najlepszych utworów w dorobku IM. Na szczęście są i tacy, którzy podzielają moje zdanie;) 40 minut muzyki przelatuje słuchaczowi w dość szybkim tempie. Ale co pozostaje w głowie? Dwa genialne utwory, dużo świetnych momentów, kilka bardzo dobrych, parę średnich i jako odrobina dziegciu – mały potworek. Wszystko to sprawia, że odbiór Number Of The Beast jako całości jest jak najbardziej pozytywny ale otaczanie tego krążka kultem jest delikatnie przesadzone i album ten można spokojnie wrzucić do kategorii “overrated”. Co nie zmienia faktu, że to i tak kawałek bardzo dobrego grania (ale w późniejszych latach te kawałki były zdecydowanie większe i lepsze;)
Moja ocena -> 8/10
Podpisuje się niemal pod każdym zdaniem 😉 W „Invaders” faktycznie tylko refren jest beznadziejny, ale chyba jednak stawiam go niżej od „Run to the Hills”. Mimo tego całego kiczu i znów tragicznego refrenu, jest to całkiem niezły koncertowy kawałek. W każdym razie oba te utwory przynajmniej mają jakieś cechy charakterystyczne, a taki „Gangland” jest zupełnie bezpłciowy 😉 Mimo kilkudziesięciu przesłuchań albumu, nigdy nie mogę sobie przypomnieć jak on właściwie leci. sam Dickinson uważa, że „Gangland” i „Invaders” są kiepski 😉 Dodam jeszcze, że „Total Eclipse” został włączony do repertuaru albumu dopiero przy okazji reedycji z 1998 roku. W sumie szkoda, że nie znalazł się już w oryginalnym wydaniu, zamiast któregoś z trzech wcześniej wymienionych kawałków.