Od ostatniego solowego wydawnictwa Davida Gilmoura minęło 9 lat. W tym czasie świat się nie zawalił i nie stanął na głowie, chociaż tutaj to kwestia gustu. Ważne, że mogłoby minąć kolejne 9 lat bez nowego materiału od legendy i prawdopodobnie nic by się nie wydarzyło. Kontynuacja „Rattle That Lock” mogłaby się w ogóle nie ukazać i też niewiele by to zmieniło. Ale dobrze, że to tylko rozważania i „Luck And Strange” ostatecznie ujrzał światło dzienne bo to jednak materiał stworzony przez żywą legendę, a legend tych niestety mamy coraz mniej.
Przed premierą mogliśmy natknąć się na bardzo odważne zapowiedzi, w których Gilmour twierdził, że nowy album to materiał nawet lepszy od „The Dark Side Of The Moon”. Chyba nikt nie wierzył w te słowa ale i tak mogły one wywołać u fanów spory apetyt. A czy został on zaspokojony przez „Luck And Strange”?
Po kilkunastu przesłuchaniach nowego albumu ciężko odpowiedzieć na to pytanie. Zdecydowanie łatwiej natomiast wyłożyć kawę na ławę i powiedzieć wprost, że „Luck And Strange” żeruje brutalnie na sentymencie kilku pokoleń słuchaczy, którzy wychowali się na Pink Floyd i solowej twórczości Gilmoura. Dla nich słuchanie nowego albumu będzie miłym przeżyciem budzącym setki wspomnień z dawnych lat. Są tu momenty, przy których robi się cieplej na sercu bo np. taki „Signs” budzi skojarzenia z czasami „The Division Bell”.
Jednak gdy przed „Luck And Strange” postawimy osobę postronną, która do tej pory nie miała za dużej styczności z twórczością artysty to nie otrzymamy raczej efektu „wow” ponieważ chłodna kalkulacja da wynik taki, że nowy album Gilmoura nie jest w żaden sposób wybitny ani przełomowy. I w miejscach gdzie fani będą płynąć wraz z artystą chłonąc każdy dźwięk, ktoś inny dosłownie odpłynie ale na krótką drzemkę ponieważ w tym soft/art rocku trudno znaleźć więcej żywszych elementów, które zwiększałyby tętno serca. Ale nie o to w tej muzyce chodzi, nie taki jest jej cel.
„Luck And Strange” wydaje się być ukłonem w stronę ludzi, którym Pink Floyd i sam Gilmour towarzyszyli przez całe życie lub jego większość bo przecież od premiery debiutu Floydów minęło w tym roku 57 lat czyli co najmniej kilka pokoleń słuchaczy. Sporo jest również głosów twierdzących, że to pożegnalny album artysty. Jeśli to prawda to pożegnanie to można uznać za udane. Chociaż tak jak w przypadku Marka Knopflera – za każdym razem liczę na kontynuację i kolejne wydawnictwo.
Podobieństwo jest jeszcze jedno i to bardzo istotne. Obaj muzycy od lat bardzo dobrze czują się na swoim muzycznym podwórku i starają się go nie opuszczać. Płot od tego podwórka jest też na tyle szczelny, że większe eksperymenty nie mają opcji aby przebić się przez ogrodzenie.
Nie inaczej jest i tu ponieważ wszystko co słyszymy na „Luck And Strange” słyszeliśmy już wcześniej. Ale nie budzi to frustracji spowodowanej wtórnością tylko raczej zainteresowanie. I tutaj zarówno Gilmourowi jak i Knopflerowi należy się olbrzymi szacunek bo niewielu artystów tak potrafi.
Zasadniczo jedyną nowością na „Luck And Strange” jest wyraźny udział wokalny i muzyczny córki artysty – Romany. Jej wokal jest bardzo przyjemny ale tak jak napisał ktoś w jednej z recenzji – brzmi jak głos z randomowej kapeli indie rockowej.
„Luck And Strange” może wzbudzać mieszane uczucia ale patrząc z perspektywy słuchacza, któremu Gilmour towarzyszy od ponad 30 lat, uznaję ten album udany i liczę, że te prognozy o pożegnaniu nie są prawdziwe i artysta uraczy fanów jeszcze jednym albumem.