Historia Blindead jest idealnym przykładem tego, jak burzliwe potrafią być losy zespołów. Na początku trzy ciężkie i brutalne dzieła, w tym jedno wyjątkowe, które zostało docenione nie tylko w Polsce, ale też za granicą. Gdzieś w międzyczasie powstała również bardzo udana EP-ka. Po wydaniu swojego opus magnum zespół skręcił w mniej hermetyczne rejony. Zwrot ten wpłynął na muzykę, ponieważ na kolejnych dwóch wydawnictwach poczuć mogliśmy zdecydowanie więcej przestrzeni, która rozepchała się łokciami i zabrała sporo miejsca ciężarowi. Muzyka na tym nie straciła, ponieważ zarówno „Absence”, jak i „Ascension” są wyjątkowo udanymi albumami. Zmiana wokalisty pomiędzy wymienionymi albumami w żaden sposób nie wpłynęła na jakość nagranych materiałów.
Kolejna była już zdecydowanie bardziej dyskusyjna i wyraźnie podzieliła fanów zespołu na dwa obozy, ponieważ Piotra Piezę na mikrofonie zastąpił Nihil. I tak jak uwielbiam twórczość Blindead i Furii, tak połączenie obu projektów ewidentnie mi nie podeszło. Po pięciu latach od premiery kurz opadł i można do tego krążka podejść ze zdecydowanie mniejszym bagażem emocji, przez co „Niewiosna” zdecydowanie zyskuje. Nie zmienia to faktu, że nadal uważam, że album ten można było wydać pod innym szyldem i nie byłoby tyle hałasu. Ale może właśnie o ten hałas chodziło?
Wzmianki o reaktywacji pojawiły się już jakiś czas temu. Poza przebudowanym składem zmieniła się również nazwa grupy, która zyskała dopisek „23”. Pod koniec 2022 roku ukazał się utwór „Towards The Dark”, który przeszedł bez większego echa. Muzycznie był on kontynuacją drogi obranej na „Absence” i „Ascension”. Promując utwór zespół informował o pełnoprawnym wydawnictwie, które miało ukazać się właśnie w 2023 roku. Niestety nigdy do tego nie doszło. Rok później pojawiły się konkrety – materiały ze studia, data premiery i urywki utworów. Wszystko świadczyło o tym, że w końcu nowy album od Blindead ujrzy światło dzienne. I wreszcie po pięciu latach od „Niewiosny” i pod nowym szyldem ukazuje się „Vanishing”.
Jeszcze przed premierą pierwszej albumowej zapowiedzi w sieci wypłynęły informacje o trackliście nowego albumu. I tu mógł pojawić się pierwszy szok, ponieważ trudno było nie zauważyć, że „Vanishing” składa się z zaledwie trzech utworów. Ale w końcu w historii muzyki mieliśmy już nie raz do czynienia z zespołami, które trzema utworami potrafiły zapchać 80-minutowy krążek. Dosłownie chwilę później w sieci pojawił się „Let Them Speak” trwający niespełna pięć i pół minuty. Lampka w temacie długości nadchodzącego wydawnictwa zaczęła się palić coraz mocniej. Ale co z samą muzyką?
„Let Them Speak” jest bardzo ciężkim, wręcz brutalnym powrotem zespołu w okolice pierwszych dwóch wydawnictw. Dodatkowo jest to powrót wyjątkowo udany – tak jakby po latach muzycy odnaleźli zagubiony materiał, który miał trafić na „Autoscopię”, ale ostatecznie do tego nie doszło. „Let Them Speak” mógł jedynie zaostrzyć apetyt na nowy krążek, który wreszcie się ukazał.
Lampka dotycząca czasu trwania niestety nie świeciła się bezzasadnie. Po wrzuceniu krążka do odtwarzacza w oczy rzuca się brutalnie 26 minut i kilkadziesiąt sekund. I tu odczuwam wielkie rozczarowanie, ponieważ chyba w żadnych zapowiedziach czy materiałach reklamowych nie zostało powiedziane wprost, że „Vanishing” to EP-ka, a nie pełnoprawne wydawnictwo. Krążek otwiera „Haunting”, który jest hybrydą łączącą całą dotychczasową dyskografię Blindead (nie licząc „Niewiosny”). Znajdziemy tu sporo lżejszych fragmentów z czystym śpiewem (znanych chociażby z czasów „Absence”), ale nie brakuje też ciężaru i growlu z czasów pierwszych trzech wydawnictw. Nie powiem, „Haunting” żeruje na sentymencie do zespołu, ale robi to w tak cudowny sposób, że słuchacza przechodzą ciarki i uczucie wieloletniego braku czegoś, co w końcu zostało wypełnione.
Album zamyka najdłuższy (ponad 12 minut) „Void”, który jest powrotem do eksperymentów z czasów EP-ki „imPLUSEp”. Mamy tu sporo dark elektroniki i ambientu przeplatanego standardową odsłoną Blindead. W pewnym momencie klimat wybucha i robi się wręcz blackowo. Utwór gaśnie delikatnie, pozostawiając w słuchaczu skrajne uczucia. Z jednej strony jest pięknie i na taki powrót czekaliśmy, ale z drugiej ma się wrażenie wielkiego niedopowiedzenia i niedosytu. Mam nadzieję, że „Vanishing” jest tylko bardzo udanym przystankiem na drodze do nowego, pełnoprawnego albumu, na który nie będziemy musieli czekać kilka kolejnych lat.