Trzeba przyznać, że algorytmy serwisów streamingowych sugerujące nową muzykę często przynoszą „złote strzały”. Sam wielokrotnie trafiłem w ten sposób na albumy, po przesłuchaniu których szybko zapoznawałem się z całą dyskografią i ta prędzej czy później lądowała u mnie na półce w wersji fizycznej.
Ostatnim takim złotym strzałem był Sadist, na który trafiłem właśnie ze streamingowych sugestii i to kompletnie przez przypadek ponieważ docelowo chciałem włączyć inny album. Jednak moją uwagę przykuła świetna okładka. Z ciekawości odpaliłem i przepadłem. Dopiero po przesłuchaniu całego „Something To Pierce” zainteresowałem się zespołem i okazało się, że Włosi są na scenie już od 34 lat a najnowszy krążek jest już jedenastym w ich dyskografii. Czyli to moja wtopa, że wcześniej jakimś cudem nie trafiłem na ten zespół.
Sadist muzycznie zakorzeniony jest w metalu. Przypiąć można mu etykietkę death, technical death, industrial i progressive. Jednak takie szufladkowanie byłoby dla Włochów krzywdzące ponieważ wypracowali oni swój własny, bardzo ciekawy i oryginalny styl. I tak jak w post metalu mamy Rosettę oscylującą gdzieś w kosmosie, Minsk obracający się w klimatach plemienno-rytualnych czy Neurosis siedzące gdzieś głęboko na bagnach tak w death metalu jest Sadist, który do swojej muzyki przemyci trochę plemiennych bębnów, gdzieś wplecie elektronikę a gdzie indziej kobiece chórki czy spory fragment progresywny. W ostatnim roku „przerobiłem” bardzo dużo ekip deathowych i Sadist jest wśród nich jednym z najbardziej oryginalnych i charakterystycznych zespołów.
„Something To Pierce” zaczyna się dość standardowo. Utwór tytułowy atakuje słuchacza ciężarem, growlem ale też i sporą ilością elementów technicznych. Nie jest to prosta łupanina tylko w riffach znajdziemy sporo zawiłości a’la Meshuggah. W połowie czasu trwania utwór gwałtownie zwalnia i prezentuje delikatną, instrumentalną odsłonę zespołu. Pojawiają się tu też dodatkowe elementy elektroniczne i inne udziwnienia.
Od takich „dziwolągów” zaczyna się „Deprived” gdzie dopiero po kilkudziesięciu sekundach pojawiają się gitary a pod koniec bardzo fajna solówka. Na tle poprzedników bardziej klasycznie brzmi „No Feast For Flies” ale również i tutaj odnajdziemy sporo elementów, które wykraczają wyraźnie poza etykietę „death”.
Prym wiedzie tutaj „Kill Devour Dissect”, w którym pojawia się fragment z ludowymi zaśpiewami żeńskimi. Bardzo wyraźnie słychać tu też zmianę sposobu śpiewania przez Trevora Nadira, który poza growlem stosuje tutaj również inną technikę, bardzo specyficzną, która z pewnością nie każdemu będzie pasować. Ale również i ona wpływa na tę charakterystyczność stylu prezentowanego przez Włochów.
Na „Something To Pierce” Sadist zaprezentował słuchaczom 10 utworów trwających łącznie niespełna 39 minut. I w zasadzie poza zamykającym album instrumentalnym „Respirium” nie ma tutaj czasu na odpoczynek. Na krążku dzieje się dużo, jest różnorodnie i bardzo barwnie. Zmiany tempa przeplatane są też zmianami gatunkowymi. Wszystko to sprawia, że album angażuje i wciąga do tego stopnia, że szybko chce się do niego wrócić.
Za dodatkowy atut albumu można uznać fakt, że został on wydany przez polską Agonię – podobnie jak wcześniejszy „Firescorched”. Zdania na temat tego wydawnictwa są podzielone jednak w ogólnym rozrachunku bardzo fajnie, że polskim wytwórniom udaje się przyciągnąć zagraniczne zespoły. A samo wydanie fizyczne wygląda również porządnie (jewel case umieszczony w tekturowej okładce) poza samym plastikowym pudełkiem, które jest ewidentnie z niższej półki i wydaje się być średnio spasowane. Nie psuje to jednak ogólnego odbioru „Something To Pierce”, który jest jednym z najciekawszych death metalowych albumów tego roku.