Sautrus – Reed: Chapter One

sautrus reed chapter oneMoja przygoda z graniem stonerowym rozpoczęła się kilka lat temu. Na pierwszy ogień poszedł Kyuss z albumem „Welcome To Sky Valley”. Ciężko stwierdzić czy był to złoty strzał czy „wiel-błąd”. Bo z jednej strony już na starcie poznałem kwintesencję tego grania ale z drugiej – każdy kolejny album był porównywany do mojego wzorca. Po Kyussie były inne zespoły: Monster Magnet, Sleep, Orange Goblin, High On Fire, Queens Of The Stone Age itp. Ale to jednak nie było to. Raz nie pasował mi wokal, innym razem utwory były nie takie jak trzeba. Najczęściej jednak chodziło o brzmienie. Te kyussowe zniewalało, uzależniało, poniewierało słuchaczem(ach ten „Asteroid”…:). Reszta ekip pod tym względem odstawała. Najbliżej mojego ideału był High On Fire ale jakoś nigdy nie mogłem przekonać się do tego zespołu. Na szczęście przy okazji drążenia sceny sludge’owej trafiłem na Black Tusk, a jeszcze chwilę później na Red Fang, które uratowały moją „wizję” stonera. Jakiś czas temu w ręce wpadł mi „Reed: Chapter One” – debiutancki album grupy Sautrus. Okazało się, że praktycznie pod samym nosem, na naszym polskim podwórku jest zespół, którego krążek można bez wstydu postawić obok klasyków gatunku. I nie widzę tu ani grama przesady – debiut trójmiejskiej ekipy to dzieło dojrzałe i dopracowane. Pierwsze co rzuca się „w uszy” to brzmienie – właśnie takie jakie lubię najbardziej: wgniatające w fotel, przytłaczające słuchacza. Ale zaraz zaraz! Zespół nie przytłacza nas przez cały czas. Bo tak na prawdę Sautrus to nie ksero zrobione z Kyussa tylko mieszanka różnych gatunków muzycznych. Motywem przewodnim jest oczywiście stoner ale to tu, to tam bez problemu odnaleźć można elementy bluesowe czy też grania psychodelicznego. W efekcie otrzymujemy krążek bardzo eklektyczny, panuje tu duża różnorodność.  Otwierający album „Ricochet” to nieziemsko nośny, przebojowy rock z lekką nutką Black Sabbath. Kawałek oparty jest na bardzo fajnym riffie (a to dziwne bo te wszystkie fajne podobno wymyślił już Iommi;). „The Knurr” to już totalne inna bajka: granie zdecydowanie bardziej toporne i pokręcone. Do tego dochodzi wokal momentami przypominający Maynarda Jamesa Keenana. W ogóle cały utwór po zmianie brzmienia gitar pasowałby do klimatu „Mer De Noms” A Perfect Circle. Ale to raczej luźne skojarzenie. O wiele bardziej oczywiste występuje przy instrumentalnej miniaturze „Dumbledore”, która brzmi jak zagubiony utwór z „Yellow And Green” Baroness. Kawałek daje chwilę wytchnienia i budzi bardzo pozytywne odczucia – kojarzy się z wiosną, przyrodą budzącą się do życia (aby po jakimś czasie zarosnąć jak ten roślinny busz z okładki – intrygującej swoją drogą;). Duch Kyussa unosi się nad „Kuellmaggah Part 2”. Różnicę robi tu wokal znacznie odbiegający od tego co prezentował w najlepszych czasach John Garcia. Stojący za mikrofonem Weno Winter udowadnia, że nie jest pierwszym lepszym gościem z łapanki. Potrafi pokombinować niczym wcześniej wspomniany MJK, w innym momencie zaśpiewa normalnie, w jeszcze innym krzyknie. W każdej odsłonie prezentuje się co najmniej dobrze. „Iomi Iomi” to powrót w rejony sabbathowskie z czasów „Vol. 4”. Moim zdaniem jest to jeden z najmocniejszych momentów płyty. Niczego tu nie brakuje: jest ciężar, jest przebojowość, jest bujający riff. „Fa’yka Ye’v Domoo” to drugi przerywnik dający nam chwilę oddechu. Wprowadza on lekko psychodeliczną atmosferę: tutaj słyszymy jakieś głosy, tam dźwięki przypominające kościelne organy i plemienne bębny. Bardzo ciekawe połączenie. „LOSAO” to kolejny riff, którego nie powstydziłby się Iommi. Krążek zamyka „Suentist”, którego po lekkiej przebudowie widziałbym w repertuarze A Perfect Circle. I tak kończy się przygoda z „Reed”. Zaskakująco dobra i udana przygoda. Nie od dziś wiadomo, że polska scena muzyki „niezbyt popularnej” jest bardzo mocna i ceniona nie tylko u nas ale również zagranicą. Sautrus wbił się na tę scenę z buta już w debiucie prezentując materiał na światowym poziomie. Po kilkudziesięciu przesłuchaniach nadal nie znajduję tutaj powodów do czepiania się i szukania dziury w całym. „Reed” to bardzo dobry, równy i przemyślany album. Nie pamiętam kiedy ostatnio słuchało mi się tak dobrze zupełnie nieznanego mi wcześniej zespołu. Ale jednak jedną wadę ma! Trwa niecałe 35 minut. Odczucia i niedosyt po przesłuchaniu albumu najlepiej chyba zobrazuje poniższy gif;)

wincyj

Moja ocena -> 9/10

3 myśli nt. „Sautrus – Reed: Chapter One”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *