Po wydaniu bezkompromisowego Kill Or Be Killed ekipa Biohazard mogła pójść za ciosem i nagrać krążek w podobnych klimatach lub idący jeszcze o krok dalej (chociaż mogłoby być ciężko;). Mogli też wrócić do starszego grania. Zespół wybrał opcję mieszczącą się gdzieś pomiędzy tymi wariantami. W zapowiedziach głoszono powrót do lat świetności, grania z czasów State Of… itp. Ja osobiście jakoś specjalnie tu tego nie widzę/słyszę. Na Means To An End zespół spuścił trochę z tonu i muzyka tu zaprezentowana nie jest tak surowa i totalna jak na KOBK. I niby wszystko fajnie gra: jest ciężar, hardcore, ot po prostu Biohazard ale jakby czegoś tu zabrakło. Płyta nie wywołuje takich emocji jak jej poprzedniczka, nie wkręca się tak mocno w pamięć, nie robi takiego wrażenia. Najciekawiej prezentują się tu „The Fire Burns Inside”, „Break It Away From Me” i „Kings Never Die”. Zasadniczo reszcie też nie można nic zarzucić. Jest to poziom do którego zespół przyzwyczaił nas przez te wszystkie lata. Bez fajerwerków in plus czy in minus. I to jest właśnie główny zarzut jaki można postawić temu krążkowi. Nie wiem jak to ładnie nazwać. Może brak finezji? Polotu? KOBK był jak kop z półobrotu prosto od Chucka Norrisa. Tu tego kopa trochę brakuje. 3 bardzo dobre utwory + 7 „standardowych” (z których żaden nie odstaje pozytywnie/negatywnie od reszty) = niecałe 35 minut grania. Oczekiwałem czegoś więcej chociaż nie mogę powiedzieć, że jestem rozczarowany, raczej odczuwam lekki niedosyt.
Moja ocena -> 7/10