W 1987 roku czterech gości spod szyldu U2 dokonało rzeczy niesamowicie trudnej. Otóż stworzyli oni album, który dla wielu innych zespołów mógłby być wydawnictwem typu „the best of”. I nawet w takim wariancie dla większości z tych kapel nadal byłby to poziom nieosiągalny. Mimo wielu podejść i prób nie udało mi się na Joshua Tree znaleźć praktycznie żadnych słabszych momentów. Już sam początek miażdży ponieważ zespół raczy słuchacza trzema absolutnymi klasykami: „Where The Streets Have No Name”, „I Still Haven’t Found What I’m Looking For” i „With Or Without You”. Dalej jest równie dobrze. Praktycznie każdy z pozostałych 8 utworów to na swój sposób perła w dyskografii U2. Mrocznym klimatem powala „Bullet The Blue Sky”, który doczekał się wielu coverów. Kawałek ten na warsztat wzięli m.in. muzycy Queensryche, Sepultury czy też P.O.D. Każdy z tych zespołów gra ciężko a sam „Bullet…” też ma metalowe ciągoty:) W podobnie mrocznym ale gatunkowo lżejszym klimacie utrzymany jest „Exit”. Reszta prezentuje zdecydowanie bardziej optymistyczną atmosferę. Moim faworytem jest tu „Red Hill Mining Town” – utwór niesamowicie nośny ze świetnym, bujającym refrenem. Bardzo ciekawie prezentują się dynamiczne „In God’s Country” oraz „One Tree Hill”. Klimatami country pachnie w Trip Through Your Wires”. Wszystko to dzięki dorzuceniu harmonijki ustnej do warstwy instrumentalnej. Pięknym zakończeniem krążka jest melancholijny „Mothers of the Disappeared”.
Do tej pory Drzewo Jezuego nabyło ponad 16 milionów słuchaczy. W 2003 roku magazyn Rolling Stone umieścił ten album U2 na 26 miejscu „Listy 500 albumów wszech czasów”. O czymś to świadczy, nie? Nie ma co ukrywać – The Joshua Tree to genialne wydawnictwo: piękne, porywające, uzależniające w każdej sekundzie. Chociaż nadal bardziej lubię War i The Unforgettable Fire;)
Moja ocena -> 10/10