Muzycy z Filadelfii wystawili cierpliwość swoich fanów na ciężką próbę każąc im czekać na nowe wydawnictwo ponad 4 lata. Jest to najdłuższa przerwa w dotychczasowej dyskografii zespołu. Po drodze – w zeszłym roku – pojawiła się koncertówka zawierająca kilka smaczków ale to nie to samo co nowy materiał.
W wyczekiwaniu na niego najgorszy był brak nawet szczątkowych informacji o tym, że „coś się tworzy”. Te pojawiły się dopiero na krótko przed pierwszą zapowiedzią. Ta ukazała się w krótko po połowie lipca i z pewnością z miejsca rozkręciła do maksimum apetyty słuchaczy. „Living Proof”, bo o nim właśnie mowa – jest jednym z najdelikatniejszych, najbardziej subtelnych, wręcz intymnych nagrań The War On Drugs.
Jego totalnym przeciwieństwem jest zdecydowanie bardziej żywiołowy, chwytliwy i przebojowy utwór tytułowy. Jest on pewnego rodzaju przełomem w historii zespołu ponieważ pojawiają się w nim goście, konkretnie muzycy indie popowego kwartetu Lucius. Ich obecność koncentruje się głównie na chórkach w refrenie. Przyznam szczerze, że brzmi to intrygująco chociaż z chęcią posłuchałbym tego utworu bez dodatków.
Na krótko przed premierą ukazał się jeszcze „Change”, który zdecydowanie wyraźniej wkomponowuje się we wcześniejsze dokonania amerykańskich muzyków. Po przesłuchaniu końcowego efektu ich prac można stwierdzić, że utwór tytułowy jest jedynym wyskokiem, natomiast reszta „I Don’t Live Here Anymore” to The War On Drugs, który doskonale znamy. Fani z pewnością uznają to za olbrzymią zaletę albumu, sceptycy zaś za wadę piętnując wtórność i zachowawczość.
W zasadzie trudno „zdusić” argumenty jednych jak i drugich. Nowy album jest wyraźną kontynuacją „A Deeper Understanding” z jedną wyraźną różnicą – czasem trwania. Krążek przy takiej samej ilości utworów jest o 14 minut krótszy. Jednak w zasadzie tego nie czuć ponieważ „I Don’t Live Here Anymore” jest zdecydowanie bardziej hermetyczny i jednorodny niż jego poprzednicy. I właśnie to uznałbym za największą wadę nowego albumu.
Moje pierwsze przesłuchania to typowe odtwarzanie w tle gdzie krążek sprawdził się świetnie. Dopiero po jego końcowych dźwiękach nadchodziła refleksja, że poza utworami przedpremierowymi niewiele zostało w głowie ponieważ całość, poza kilkoma wyskokami. jest bardzo zbita. Dopiero po rozbiciu „I Don’t Live Here Anymore” można w pełni okryć jego zalety.
Należy do nich z pewnością jeden z wyskoków – żywy i energiczny „Wasted”, nawiązujący do czasów „Lost In The Dream” świetny „Victim” oraz „Occasional Rain” oscylujący w okolicach dwóch pierwszych wydawnictw. W pozostałych utworach również bez problemu odnajdziemy nawiązania do wcześniejszych wydawnictw. I tu ponownie fani będą zachwyceni, sceptycy zaś znajdą argument do narzekania.
W moim przypadku „I Don’t Live Here Anymore” brakuje tylko dwóch rzeczy. Jedną z nich są ambientowe elementy, których pozbawiony był już „A Deeper Understanding”. Druga to trochę większa różnorodność, która przykuwa uwagę. Na poprzednim wydawnictwie znalazł się 11-minutowy „Thinking Of A Place”, w przypadku którego czas trwania schodzi na dalszy plan ze względu na atmosferę oraz odmienność od wcześniejszych dokonań zespołu. I tu nikt nie zwraca uwagi, że w utworze tym tak naprawdę niewiele się dzieje bo jest to najmniej istotne.
Nie zmienia to faktu, że „I Don’t Live Here Anymore” jest kolejnym bardzo fajnym albumem w dorobku Amerykanów, który w pełni zadowoli dotychczasowych fanów zespołu oraz nie przekona sceptyków, którym nie odpowiadała wcześniejsza twórczość. Zgłaszając przynależność do pierwszej grupy liczę jednocześnie, że na kontynuację przyjdzie nam czekać krócej niż 4 lata.