Przyznam szczerze, że po pierwszej zapowiedzi „No Tourists” całkowicie zrezygnowałem ze śledzenia informacji na temat nowego albumu. Rzucony fanom na pożarcie „Need Some1” wydawał się być do bólu wtórny, miałki i nijaki. Pozostałe trzy zapowiedzi ominąłem, jednak ze względu na wieloletnią fascynację The Prodigy po nowy album sięgnąłem już w dniu premiery. Jakie były tego efekty?
Krążek otwiera pierwsza zapowiedź, w przypadku której – mimo kilkunastu przesłuchań – zdania nie zmieniłem. „Need Some1” jest nijaki, a jego wybór do promowania „No Tourists” można uznać za nieudany. Kolejny na liście „Light Up Your Sky” jest już zdecydowanie lepszy: przebojowy, porywający, wpada w ucho już przy pierwszym przesłuchaniu. Niestety w pewnym momencie zapala się światełko ostrzegawcze, bo utwór brzmi jak hybryda „Their Law”, „Voodoo People” i kilku innych „szlagierów” nagranych przez The Prodigy.
W tym momencie warto wspomnieć o jednej z największych wad nowego wydawnictwa. „No Tourists” jest nieziemsko wtórny – brzmi jak „Invaders Must Die III” lub „The Day Is My Enemy II” z elementami wcześniejszych wydawnictw. Wiadomo, że nie da się za każdym razem odkrywać Ameryki, ale nowy album bazuje jedynie na kopiach (niektórych) sprawdzonych schematów. Na „Invaders…” pojawił się „Thunder”, który był kontynuacją „Out Of Space”. „Run With The Wolves” można uznać za spadkobiercę „Fuel My Fire”. Podobnych analogii jest więcej, a wszystkie łączy to, że utwory te wyróżniały się na tle albumów.
Na „No Tourists” tego nie uświadczymy. Nowe wydawnictwo to sama esencja. W tak „gęstym”, mocnym albumie której nie ma zbyt dużo miejsca na muzyczne eksperymenty. Z jednej strony to fajnie, bo „No Tourists” jest niesamowicie dynamiczny i sprawdza się świetnie np. w czasie jazdy autem. Gdy jednak pochylimy się nad nim trochę mocniej to dochodzimy do wniosku, że po tych niecałych 38 minutach niewiele zostało nam w głowie.
Tu pojawia się kolejna bolączka nowego wydawnictwa – deficyt utworów, które w perspektywie dłuższego czasu mogłyby zostać zespołowymi klasykami. Nie ma tu nawet konkretnych utworów, do których chciałoby się wrócić po pierwszym przesłuchaniu albumu. Fakt faktem – niektóre momenty brzmią dobrze, ale całość nie przykuwa uwagi. Podobny problem pojawił się w przypadku znacznej części „Always Outnumbered…”, która jako album prezentowała się nieźle, ale ciężko było zapamiętać z niej poszczególne utwory. W przypadku obu tych albumów jest więcej analogii. Bez dwóch zdań można je uznać za najbardziej inwazyjne i nachalne dzieła z dyskografii The Prodigy.
„Champions Of London” i „Boom Boom Tap” są niczym tsunami, które niszczy wszystko na swej drodze. Z drugiej strony na „No Tourists” mamy też „We Live Forever”, który brzmi jak młodszy brat utworów z „The Experience”. Podobnie jest z „Timebomb Zone”. Utwór tytułowy zawieszony jest gdzieś w przeszłości i wywołuje silne uczucie, że gdzieś to już słyszeliśmy, ale w lepszej i bardziej nośnej wersji. To uczucie towarzyszy słuchaczowi praktycznie przez cały czas trwania „No Tourists”. Warto też zwrócić uwagę na czas trwania: niecałe 38 minut. Nowy album jest najkrótszy w dyskografii The Prodigy. Mimo to po wybrzmieniu ostatnich nut nie czułem silnej potrzeby ponownego przesłuchania. To o czymś świadczy.
„No Tourists” mógł być udanym albumem, ale po drodze „coś poszło nie tak”. Wyszło przeciętnie, odtwórczo i schematycznie. Sami odpowiedzmy sobie na pytanie, czy nam to odpowiada. Jeśli tak, to będziemy mieli dużo frajdy z słuchania „No Tourists”. Jeśli nie, to nowy album znajdzie miejsce na dnie zespołowego zestawienia, bo zwyczajnie jest to najsłabsza rzecz jaką The Prodigy nagrało do tej pory.
Nie polemizuję, bo nie jestem osłuchany z całą twórczością Prodigy. Jestem za to Jak ten turysta, który na swoim szlaku muzycznym zawsze odwiedzał inne atrakcje, a teraz zboczył, by poszerzyć horyzonty. Dzięki temu ta cała wtórność mi nie doskwiera i oceniam album dużo lepiej.
Osłuchaj się z całą dyskografią (warto!) i daj znać czy zmieniłeś zdanie na temat „No Tourists”;)