Na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat były tylko dwa zespoły, na których nowy album przyszło mi czekać aż tak długo. Tool zwlekał z nowym krążkiem przez 13 lat. Jednak ekipa The Cure przebiła ten czas i na następcę „4:13 Dream” przyszło nam czekać 16 lat. Nie ma sensu rozbijać na czynniki pierwsze dlaczego tak było. Ważne, że „Songs Of A Lost World” w końcu ujrzał światło dzienne i możemy nim cieszyć swoje uszy.
Patrząc na liczbę recenzji, która pojawiła się bardzo krótko po premierze wydawnictwa, można wnioskować, że był to album bardzo wyczekiwany. Przy okazji tych recenzji album został rozłożony na czynniki pierwsze. Nie ma zatem sensu powielać schematu. Zasadniczo recenzję tę można by podsumować jednym zdaniem. To jest The Cure, na który czekałem i to jest The Cure, który otrzymałem.
„Songs From A Lost World” jest bez wątpienia najlepszym albumem Brytyjczyków od czasów „Bloodflowers” i tylko kwestią gustu jest to czy nie sięgniemy dalej z tą „najlepszością” np. do „Wish”. Jest to jednocześnie album, który w żaden sposób nie zaskakuje i nie ma w nim nic innowacyjnego. Zatem co jest w nim takiego co sprawia, że chce się do niego wracać i to nie jednorazowo ale w pętli?
„Songs From A Lost World” przynosi słuchaczom 8 świetnych, bardzo równych utworów, z których trudno wybrać zarówno faworyta jak i coś co na etapie przycinania albumu można by odrzucić. Z resztą album ten nie cierpi na nadmiar tylko raczej na niedobór bo po niespełna 50 minutach czasu trwania zwyczajnie chciałoby się więcej – chociaż kilka dodatkowych minut.
Uczucie to podsyca zamykający krążek „Endsong”, który jest ponad dziesięciominutowym ekstraktem z twórczości The Cure. Wiele osób narzeka tu na zbyt długi instrumentalny wstęp. Dla mnie te ponad 6 minut jest jednym z największych atutów tego albumu. „Endsong” snuje się niespiesznie tworząc magiczny klimat, do którego trudno się oderwać.
Podobnie, chociaż nie aż tak intensywnie, jest w przypadku otwierającego album „Alone”, który był pierwszą zapowiedzią krążka. Już po niej wiadomo było, że warto było czekać. Potwierdzeniem tej tezy mogła być druga zapowiedź w postaci „A Fragile Thing”, który brzmi jak niewykorzystany utwór z sesji do „Bloodflowers”.
Niesamowicie pozytywne wspomnienia wcześniejszej twórczości wywołuje „Warsong”, który wręcz brutalnie żeruje na sentymencie do starych czasów. Ale robi to w taki sposób, że pierwszą część utworu chciałoby się zapętlić i słuchać jej godzinami. Pomaga tutaj instrumentalna wersja, która „wkręca się” chyba jeszcze mocniej niż ta z wokalem.
Miłą odskocznią od melancholii jest „Drone:Nodrone”, który wprowadza odrobinę ożywienia mniej więcej w połowie krążka. Pozostałe 7 utworów to już typowy styl The Cure, który po tylu latach oczekiwania chce się chłonąć jak gąbka, która ma w sobie jakąś czarną dziurę ponieważ nie da się jej nasycić. Podobnie jest po końcowych dźwiękach „Songs Of A Lost World”, po których czujemy niedosyt jeszcze 1 lub 2 utworów.
Przez te wszystkie lata na to właśnie czekałem i to od zespołu otrzymałem. Jednak apetyt nie został zaspokojony zatem czekam na więcej licząc na to, że kontynuacja nastąpi zdecydowanie szybciej niż za -naście lat. W dzisiejszych czasach chyba nikt inny nie gra już tak jak Brytyjczycy. I to jest ich wielką siłą i atutem. Oby grali jak najdłużej.