The Cranberries – In The End

cranberries in the endMam bardzo mieszane uczucia jeśli chodzi o pośmiertne albumy artystów/zespołów. Często takie wydawnictwa publikowane są tylko po to aby żerować na portfelach fanów. Najlepszym przykładem takiego zabiegu niech będzie Nirvana, w przypadku której odnalezienie jednego nieopublikowanego utworu było idealnym argumentem do tego aby wypuścić „the best of” właśnie z tym kawałkiem.

W przypadku The Cranberries podobny zabieg został zastosowany 2 lata temu w przypadku „Something Else”, na którym premierowe utwory można było policzyć na palcach jednej ręki. Fakt faktem – pozostałe zostały nagrane w innych aranżacjach ale spójrzmy prawdzie w oczy – było to ewidentne i jawne odgrzewanie kotletów. Dlatego do „In The End” podchodziłem z dużą rezerwą: bez odliczania dni do premiery, śledzenia genezy powstania albumu itp.

Jak się okazało, moje sceptyczne nastawienie było zupełnie bezpodstawne ponieważ najnowszy, prawdopodobnie ostatni album The Cranberries, przynosi nam całkowicie premierowy materiał. Materiał ten w żaden sposób nie zrewolucjonizuje dyskografii The Cranberries ponieważ przynosi 11 utworów w stylistyce, do której zespół przyzwyczaił nas na 6 poprzednich albumach studyjnych („Something Else” nie liczę). Jednak jest pewna różnica – jakość opublikowanego materiału.

Tak dobrze płyty Żurawinek nie słuchało się od czasów „Bury The Hatchet” czyli od 20 lat (brzmi to trochę absurdalnie w kontekście tego, że w tym czasie zespół nagrał tylko 2 albumy). Oczywiście na poprzednich krążkach zdarzały się świetne momenty, które przebijały to co możemy usłyszeć na „In The End” jednak oprócz „ochów” mieliśmy tam też zapychacze, które szczególnie mocno uwydatniły się na „Roses”, który momentami był zwyczajnie nudny i nużący. Na najnowszym wydawnictwie takich momentów nie ma.

„In The End” można uznać za zbiór kilku świetnych utworów uzupełnionych takimi „powyżej średniej”. Do utworów dyskusyjnie się wyróżniających zaliczyłbym końcówkę albumu. W tym momencie warto wspomnieć o wadzie najnowszego wydawnictwa – zostało ono bardzo nieszczęśliwie podzielone. Wszystkie najlepsze utwory zostały umieszczone na początku przez co rozbudzają dość mocno oczekiwania. Te mogą zostać sprowadzone na ziemię w okolicach 6-8 utworu gdzie jest już „tylko” powyżej średniej.

Jednak po drodze spotkamy kilka fragmentów, które można uznać za najlepsze od lat. Już samo otwarcie w postaci „All Over Now” prezentuje się świetnie. „Lost” przynosi bardzo emocjonalny wokal Dolores, chyba najbardziej przejmujący z całego wydawnictwa. Z kolei „Wake Me When It’s Over” jest swego rodzaju przypomnieniem o tym, że to nie kto inny tylko The Cranberries stworzył „Zombie”, „Salvation” i „Hollywood”. Utwór ciężarem nie przewyższa swoich poprzedników ale budzi wspomnienia czasów kiedy to „Zombie” można było usłyszeć praktycznie wszędzie.

W zasadzie można powiedzieć, że każdy z 11 utworów z „In The End” budzi wiele wspomnień z przygody, którą przez ponad ćwierć wieku mogliśmy przeżywać wraz z zespołem. Moja w pełni świadoma „przyjaźń” z The Cranberries trwa od 1996 roku kiedy to w Stanach kupiłem album „To The Faithful Departed”. Od tego momentu zespół towarzyszył mi przez cały czas z większymi lub mniejszymi przerwami przerywanymi zazwyczaj przez powrót do ich debiutu. Wiele osób zarzucało Dolores dyskusyjnej jakości poziom tekściarski. Jednak nie znam nikogo kto podważałby jej umiejętności wokalne. Szkoda, że to już koniec… Szkoda, że w taki sposób…

Moja ocena -> 8/10

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *