Wielkimi krokami zbliża się oficjalna premiera nowego albumu The Cranberries. Skorzystam z okazji i dziś będzie kilka słów na temat ich debiutu sprzed prawie 20 lat. Dolores O’Riordan jest obok Kasi Nosowskiej moją ulubioną wokalistką. Ktoś, kiedyś, gdzieś powiedział mi, że zwyciężyła w rankingu na najgorszą tekściarkę (albo była w czubie tabeli – nie pamiętam). Co by nie było – szczególnie się tym nie przejąłem. Tekstów grupy tłumaczyć nie planuję, z tego co zrozumiem ze słyszenia to jakoś wybitnie głupie i prostackie nie są a poza tym nie o nie w ich muzyce mi chodzi. Jak dla mnie to Dolores mogłaby na tej płycie śpiewać „po norwesku” (jak to mówi Kasia Nosowska) i pewnie zdania na temat krążka bym nie zmienił. A jaki jest Everybody Else…?? Niesamowicie lekki, świeży, przyjemny. Album bardzo szybko wpada w ucho i jest moim zdaniem najbardziej zróżnicowanym dziełem w dyskografii zespołu. Mamy tu hit, który pewnie wszyscy (co najmniej) kojarzą – „Dreams”. Mamy też inne chwytliwe numery typu „Linger”, „Wanted”, „Still Can’t” czy „Sunday”. Towarzystwo uzupełnia m.in. „How” z lekkim pazurem, oszczędny w formie i jednocześnie piękny „Pretty”, ciekawy „Waltzing Back”, balladowy „I Will Always” i jeszcze kilka innych utworów. Łącznie jest ich 12, lekko ponad 40 minut muzyki, w której spokojne przeplata się z bardziej żywiołowym, przebojowe z balladowym itp. Towarzyszy temu bardzo charakterystyczny i ciekawy głos Dolores. Everybody Else… jest moją ulubioną płytą z ich dyskografii. Najczęściej to właśnie do niej wracam. Kojarzy mi się z dzieciństwem i mam do niej wielki sentyment. Kiedyś myślałem, że moja przygoda z nimi z czasem przeminie i z wiekiem o nich zapomnę. Ale nie – nadal lubię The Cranberries i się tego nie wstydzę;)
Moja ocena -> 9/10