Długo nie mogłem przekonać się do nowego albumu Keysów. A dlaczego? Z prostej przyczyny – swoją przygodę z zespołem zacząłem od El Camino a Turn Blue jest do niego tak bardzo podobny jak jak nasi polscy kopacze nożni do reprezentacji Brazylii. Niby jedna i druga ma na starcie po 11 graczy… i na tym podobieństwa się kończą. Zatem po ultra przebojowym poprzednim albumie ciężko było się przestawić na rzecz totalnie odmienną. Z początku, po pierwszym przesłuchaniu odłożyłem album w kąt i zabrałem się za inne premierowe wydawnictwa. No ale po pewnym czasie wypadało dać szansę kapeli, która jeszcze nie tak dawno temu zachwyciła mnie i uzależniła na wiele tygodni. No i w ten sposób każdy kolejny kontakt z Turn Blue zmieniał moje zdanie o nim. Album jest diametralnie różny od swojego poprzednika ale nie można powiedzieć, że gorszy. Turn Blue nie ocieka przebojowością ale jest za to o wiele bogatszy instrumentalnie, bardziej przestrzenny i „emocjonalny”. El Camino czuć tu chyba tylko w zamykającym całość „Gotta Get Away”. Utwór ten błyskawicznie wpada w ucho i za nic w świecie nie chce z niego wylecieć. Na plus działa umiejscowienie tego kawałka na samym końcu – po takiej dawce pozytywnego grania aż chce się wcisnąć ponownie play. Ale na drodze do ponownego odsłuchania „Gotta Get Away” stoi nam 10 innych utworów. Wśród nich warto wyróżnić otwierający album „Weight Of Love”. Instrumentalny początek przypomina mi soundtracki do filmów Tarantino. Utwór trwa prawie 7 minut i już na starcie krążka daje słuchaczowi sygnał, że to z pewnością nie będzie El Camino;) Z kilometra czuć tu amerykańską scenę muzyczną sprzed kilkudziesięciu lat. I to jest kolejnym ogromnym plusem tego albumu. Słuchając „In Time” czujemy się jak byśmy nie byli tu i teraz tylko 40-50 lat temu w Stanach. Sam kawałek również nie pozostawia słuchacza obojętnym. Tego samego niestety nie można powiedzieć o promującym album „Fever” – w momencie jego premiery zapaliło mi się pierwsze żółte światełko. Jest to chyba najgorszy singiel w historii The Black Keys – takie to jakieś jałowe, prostackie i banalne. Na szczęście inne kawałki rekompensują ten lekki „wypadek przy pracy”. Ciekawie wypada surowy i oszczędny „It’s Up To You Now” oraz jego totalne zaprzeczenie – „10 Lovers”. Bogactwem muzycznym ocieka również „In Our Prime”. I to bogactwo wypełniające cały Turn Blue sprawia, że mimo początkowej niechęci i rozczarowania bez problemu można się przekonać do tego albumu. Radiowych i klubowych hitów tu nie uświadczymy ale w zamian za to dostajemy muzykę bardziej emocjonalną, sentymentalną i melancholijną. A że nie można przez całą karierę grać na jedno kopyto to to chyba dobrze, nie?;)
Moja ocena -> 8/10
Mi osobiście płyta się bardzo podoba. Ma w sobie coś takiego co sprawia, że o tym albumie szybko się nie zapomni 😉