Do opisania tego krążka zabieram się od dobrych kilku miesięcy. Do tej pory nie wiedziałem od czego zacząć, z której strony ugryźć ten krążek. Zasadniczo nadal nie jestem przekonany zatem zacznę od tego co pierwsze rzuca się w oczy czyli od okładki;) Trzeba przyznać, że jej twórca wykazał się prawdziwym kunsztem i finezją a efekt jego pracy jest kumulacją brzydoty, tandety i kiczu. Jedno jednak trzeba przyznać – na regale z setkami płyt ta zdecydowanie się wyróżnia. A jak to wygląda pod względem muzycznym? Mnie Purple nie rusza tak mocno jak Core ale muszę przyznać, że Stone Temple Pilots stworzyli ładny kawałek dobrego gitarowego grania. Moim zdecydowanym faworytem na krążku jest „Interstate Love Song” – utwór, który nie ma wiele wspólnego z grunge’em a nawet z ciężkim rockiem. Gdyby ten kawałek powstał w obecnych czasach to miałby ogromne szanse masową promocję w mediach. A dlaczego? Bo jest niesamowicie przebojowy. Ale nie w taki obciachowy sposób do jakiego przyzwyczaiły nas rzeczy puszczane obecnie w radiu/tv. Przebojowość „Interstate Love Song” jest jak najbardziej pozytywna, utwór już przy pierwszym przesłuchaniu wpada w ucho i można go odtwarzać wielokrotnie podśpiewując sobie pod nosem refren. Podobny – bardzo spokojny klimat panuje też w „Still Remains”. W przypadku tego utworu spotkałem się z opiniami, że zespół trochę przecukrzył. Faktycznie – utwór jest cukierkowy niczym kolorystyka okładki ale i tak go lubię. Podobnie jak kawałki zdecydowanie bardziej zbliżone do nurtu „wyjściowego” zespołu czyli najmocniejsze na krążku „Unglued” i „Army Ants” oraz trochę lżejszy „Meatplow”. Purple doczekał się 3 singli. Wśród nich znajduje się mój faworyt oraz „Vasoline” i „Big Empty”. Tak jak do mojego ulubieńca nie mam żadnych wątpliwości tak pozostała dwójka spokojnie mogłaby zostać zastąpiona przez praktycznie dowolny inny utwór. Poziom całej jedenastki jest zbliżony ale jest to jednocześnie wadą i zaletą. Z jednej strony nie ma tutaj miejsca na żadne gnioty i zapchajdziury, z drugiej brakuje większej ilości petard, którymi zespół traktował nas na Core. Jest tu natomiast dość duża różnorodność. Na tle całości wyróżnia się akustyczny „Pretty Penny” (bardzo sympatyczny swoją drogą) oraz zamykający płytę „Kitchen Ware & Candle Bars” z niespodzianką na końcu;) Mimo, że STP poziomu debiutu nie osiągnęli to i tak nagrali bardzo przyzwoity album, który na kilometr śmierdzi latami 90tymi (w sumie nic dziwnego skoro wtedy był nagrywany, nie?). Na niektórych innych grunge’owych klasykach tak tego nie czuć. Tu od „90s” aż bucha i emanuje. I za to właśnie lubię ten krążek:)
Moja ocena -> 8/10