Soulfly – Savages

soulfly savagesMax chyba nie lubi siedzieć bezproduktywnie w domu. Oprócz Soulfly’a „uwikłany” jest w kilka innych projektów. Do tego trzeba doliczyć trasy koncertowe itp. Wielkie więc było moje zdziwienie kiedy kilka miesięcy temu przeczytałem gdzieś, że jesienią można spodziewać się nowego wydawnictwa jego głównej formacji. Od czasów Conquer do nowych krążków zespołu podchodzę na starcie w miarę sceptycznie i z dystansem. Także i tym razem obyło się bez hurraoptymizmu i odliczania dni do premiery. Udostępnione w sieci utwory zapowiadające album jakoś mnie nie powaliły, wpuszczony do sieci stream również, podobnie było z pierwszymi odsłuchami własnego egzemplarza Savages. Po kilkunastu kolejnych album zdecydowanie zyskał w moich oczach. Nie jest to może dzieło, które wgniatałoby w fotel tak jak kilka poprzednich ale zasadniczo nie ma się też do czego przyczepić. Chociaż nie! Kilka rzeczy się znajdzie – ale o nich później. Po wielokrotnym osłuchaniu pierwszy zapowiadacz krążka – „Bloodshed” brzmi już zdecydowanie lepiej niż na początku. Chociaż nadal ciążą na nim 2 podstawowe zarzuty: młody Cavalera na mikrofonie oraz czas trwania utworu. Potomek Maxa zdecydowanie tu nie pasuje ze swoimi umiejętnościami wokalami. Druga sprawa: „Bloodshed” trwa prawie 7 minut – zdecydowanie za długo. „Cannibal Holocaust” swoją mocą i agresją przypomina czasy Omen i spokojnie mógłby się znaleźć na tym krążku chociażby obok „Vulture Culture”. „Fallen” to z kolei czasy zdecydowanie bardziej zbliżone do Enslaved(mocniejszych jego punktów). Także początek Savages jest całkiem zacny. Poziom podtrzymuje „Ayatollah Of Rock’N’Rolla”. Utwór ten jednak wyłamuje się z najbardziej popularnej soulfly’owej konwencji budowy. Tutaj do czynienia mamy z czymś innym zbudowanym na podobnej zasadzie co kiedyś „Tree Of Pain” ale zamiast damskiego śpiewu mamy tu recytację w wersji męskiej. Środek Ayatollaha powala świetnymi gitarami i ogólnie jest to jeden z najmocniejszych punktów Savages. Z „Master Of Savagery” było podobnie jak z „Bloodshed” czyli bez miłości od pierwszego wejrzenia. Jest to raczej powolne poznawanie i nawet po kilkunastu przesłuchaniach nie jestem całkowicie przekonany co do tego utworu. Niby wszystko jest w porządku: ciężaru i mocy nie brakuje ale coś nie może zaiskrzyć. Zupełnie inaczej jest z walcowatym, lekko obłąkanym „Spiral” przytłaczającym słuchacza olbrzymim ciężarem. Dobry poziom utrzymują „This Is Violence” oraz „K.C.S.”. Nie są to zdecydowanie dzieła wybitne ale przyjemnie się ich słucha a przecież chyba o to chodzi, nie? Dużą wartość dodaną w tym drugim utworze wnosi Mitch Harris udzielający się gościnnie na wokalu. Wiele w życiu słyszałem ale coś takiego chyba po raz pierwszy. „El Comegente” nie daje słuchaczowi pretekstów do przyczepiania się. Fajnie, że pojawia się tutaj zabieg stosowany wcześniej chociażby w „Mars” czyli spokojna druga część utworu. Nie jest to zdecydowanie poziom sprzed lat ale przywołuje chociaż miłe wspomnienia;) Zamykający wersję podstawową „Soulfliktion” wstydu nie robi ale też i nie powala. Przechodzimy do bonusów z wersji deluxe. „Fuck Reality” to poziom np. „This Is Violence” – szczęka nie opada ale nie zaniża też poziomu. No i na koniec instrumentalny „Soulfly IX”. Myślałem, że ostatnie słabsze części to tylko chwilowy spadek formy. Niestety dziewiątka również nie powala i gdybym miał zrobić zestawienie wszystkich części to ta okupowałaby miejsce w strefie spadkowej. Chyba nie ma już ratunku dla tej serii….. Gdyby różnica cenowa między wydaniem zwykłym a deluxe była większa to chyba pierwszy raz w życiu zdecydowałbym się na edycję podstawową. A propos ceny. Cieszyłem się po przeczytaniu informacji, iż Soulfly podpisał umowę z Nuclear Blast. Było to dla mnie równoznaczne z dość znacznym obniżeniem ceny albumu (tak jak to miało miejsce w przypadku takich zespołów jak Exodus, Kreator, Testament itp. które po premierze można było kupić już za 30-35 zł). Niestety ta reguła tutaj nie obowiązywała i krążek ukazał się w normalnej tzn. barbarzyńskiej cenie. Na koniec kilka słów podsumowania: nie czekałem niecierpliwie na ten album, niczego wielkiego nie oczekiwałem i dzięki temu moja przygoda z Savages z każdym odsłuchem robi się coraz ciekawsza. Po początkowym lekkim rozczarowaniu jest już zdecydowanie lepiej chociaż pewnego punktu i tak się nie przeskoczy;) Ogólnie odbiór Savages w moim przypadku jest pozytywny.

Moja ocena -> 7/10

2 myśli nt. „Soulfly – Savages”

  1. A dla mnie ta płyta to jedno wielkie rozczarowanie. Na dobrą sprawę do teraz utkwiło mi w pamięci tylko „Ayatollah”, a poza tym jest nudno i wtórnie. Szczególnie szkoda serii instrumentalnej. Całkowicie się zgadzam, że „IX” to bodajże najsłabsza część serii, zawsze lubiłem te kawałki za to, że były nastrojowe, miały specyficzny klimat, a tym razem nie słychać tam żadnych emocji czy napięcia.

    1. No właśnie widziałem Twoje 3/10 na Eye’u:) Ja na początku też nie byłem zachwycony ale po X przesłuchaniach jest już zdecydowanie lepiej chociaż szału nie ma. Co do wtórności to od dłuższego czasu Max nie jest jakiś wybitnie innowacyjny;) Takim powiewem świeżości był chyba Omen na tle Conquera bo to było coś zupełnie innego. W sumie za dużo tu się raczej już nie da odkryć;)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *