Z Enslaved jest podobny problem jak z meczami polskiej reprezentacji w piłce nożnej. Najpierw mamy do czynienia z hurraoptymizmem i hucznymi zapowiedziami – wg muzyków jest to najlepszy album zespołu (z resztą co innego mogliby powiedzieć? nagraliśmy taką sobie płytę?). Później nadchodzi otrzeźwienie i weryfikacja oczekiwań – najgorszy „zapowiadacz” płyty w historii: przeciętny „World Scum”(nie w ogóle tylko w stosunku do poprzedników od czasów Prophecy) oraz zdecydowanie lepszy „Gladiator”(niesamowicie nośna rzecz). Po otrzeźwieniu przechodzimy do fazy poznania efektu końcowego, w której to dochodzimy do wniosku, że Soulfly nagrał płytę „taką sobie”. Brzmieniowo Enslaved odbiega od tego co można było usłyszeć na Omenie (tamto mimo tego, że było inne niż wcześniejsze wydawnictwa – bardziej toporne i brutalne – było świeże i prezentowało się ciekawie). Płytce zdecydowanie bliżej do czasów Conquer czy Dark Ages. Zatem towarzystwo doborowe. Ale co z tego skoro Enslaved jest jakiś nijaki: ani ziębi ani parzy? Zespół wrócił do wplatania muzyki świata w swoje utwory. Zamysł fajny bo te wstawki były mocną stroną Soulfly’a. Gorzej z wykonaniem bo elementy zawarte na Enslaved są tylko popłuczynami tego co zespół prezentował wcześniej. Fajnie brzmią tylko w „American Steel” oraz „Plata O Plomo” – tu ten element (hiszpańska gitara?) prezentuje się świetnie, czuć stare, dobre klimaty. Z płyty na płytę w coraz większy marazm popada (moim zdaniem) kluczowy fragment płyt zespołu czyli seria „Soulfly”. Wiem, że czasy „Soulfly (Eternal Spirit Mix)” raczej już nie wrócą ale kapela mogłaby się bardziej postarać. Na Enslaved utwór ten został umieszczony tylko w wersji Deluxe. Z jednej strony szkoda bo ta seria była od zawsze integralną częścią ich albumów i w tym momencie coś się „skończyło”. Z drugiej już trochę lepiej bo utwór ten jest zwyczajnie kiepski. Przed premierą w sieci krążyły zapowiedzi, że na Enslaved usłyszyły skrzypce. Nie powiem – podjarałem się, chciałem usłyszeć jak taka wybuchowa kombinacja zabrzmi: ciężkie gitary, Max i ten instrument zupełnie z innej bajki (coś jak „Ostia” Sepultury). Orzeźwienie przyszło od razu podczas pierwszego przesłuchania – skrzypce można usłyszeć właśnie w utworze „Soulfly”… (dodam jeszcze, że są świetne i tylko one trzymają ten utwór w kupie). Ale koniec pastwienia się nad tą serią, zawsze można posłuchać sobie pierwszych części. Przechodzimy dalej. Gdy światło dzienne ujrzał Omen to czułem niedosyt bo wydawał się za krótki (nieco ponad 40 minut). Tutaj sytuacja zmienia się diametralnie. Enslaved (mimo tego, że trwa tylko 13 minut dłużej w podstawowej wersji) dłuży się nieziemsko i momentami przynudza, płycie brakuje polotu, tego „czegoś”. Sytuacji nie ratują 3 kawałki z opcji Deluxe, które poziomu nie zawyżają. Lepiej byłoby coś wyrzucić (a chętni do wyrzutki na prawdę by się znaleźli), wsadzić „Soulfly” w wersji podstawowej i rozszerzonej w ogóle nie wydawać(zwłaszcza, że jest trochę lipnie wydana – kto ma deluxe pewnie wie o co chodzi, w domu mam kilkadziesiąt wydań rozszerzonych/deluxe itp i ten krążek jest pierwszym takim, niby błaha rzecz ale jednak). Żeby nie było, że tylko skupiam się na wieszaniu psów na płycie to teraz trochę plusów bo oczywiście takie występują. Bardzo fajny jest „Gladiator” i „Redemption Of Man By God” – te dwa kawałki to chyba najlepsze momenty płyty, dobre fragmenty mają „American Steel”, „Plata O Plomo”, „Intervention” i „Legions”, początek „Treachery” jest zabójczy – ach te tempo. Szkoda, że cały utwór nie jest utrzymany na podobnych obrotach – mielibyśmy enslavedowe „Vulture Culture” a tak to się lekko rozjeżdża. No i to by chyba było na tyle. Reszta jest bo jest: niby to nie gnioty i potworki ale nie ma też rewelacji. Tak po prostu sobie przelatują nie zostawiając praktycznie żadnych odczuć: ani zniechęcenia ani entuzjazmu. Czuć tu za to coś innego: tak jak Max ewidentnie wrócił do formy tak moim zdaniem Rizzo troszkę obniżył loty. Wcześniej błyszczał, tutaj tego tak mocno nie słychać i na tle całości jego gra wybitnie się nie wyróżnia. Podobny problem jak z Enslaved miałem kiedyś z Omenem. Po pierwszym kontakcie w ogóle mi się nie podobał. Ale wystarczyły 2-3 odsłuchy żebym „zaprzyjaźnił” się z Omenem i zmienił zdanie na jego temat. Tu tych odsłuchów jest już o kilka więcej a nadal nie mogę się do tego krążka do końca przekonać, niby nie jest źle, momentami całkiem ciekawie, ewidentnie lepiej niż na soulfly’owej Trójce, nie zeszli poniżej pewnego poziomu bo utwory nie są słabe ale nadal jest niedosyt. Wolę ich wcześniejsze wydawnictwa ze szczególnym naciskiem na Prophecy, Dark Ages i Conquer oraz starą Sepę. Enslaved nie jest zły ale Max z ekipą a raczej różnymi ekipami stworzyli kilka dzieł o wiele lepszych.
Moja ocena -> 7/10
Do dzisiaj powstrzymywałem się z czytaniem recenzji żeby posłuchać płyty bez żadnych wcześniejszych opinii. Niestety Empik, znów się nie popisał i ciągle nie mam Enslaved, więc postanowiłem skapitulować. Recenzja trochę niepokojąca, bo liczyłem, że nowe Soulfly to będzie kompletny hit, ale cały czas mam nadzieję, że może mi jednak bardziej podpasują.
Wiesz co. To jest tak: na kompletny hit raczej się nie nastawiaj. Ja jestem wielkim fanem poprzednich 4 krążków (ze szczególnym wskazaniem na Prophecy i Conquer) i nowy album nadal gorzej mi podchodzi. Ale dla porównania: aktualnie odświeżam sobie dyskografię zespołu i jestem na etapie Trójki. Przeskok między Primitive i 3 a Enslaved jest niesamowity(a ten progres czuć już od Prophecy). To zupełnie inna kapela (i nie chodzi mi o to, że porównując składy wspólnym ogniwem jest tylko Max). Także nowe wydawnictwo spokojnie miażdży dojrzałością i stylem 2 i 3 album zespołu. Co do reszty krążków to każdy fan musi sobie indywidualnie ocenić. Ja Enslaved przesłuchałem jeszcze kilka razy i do grona utworów na „tak” dołączył np. „coraz lepszy” „Intervention” i „jeszcze nie taki fajny jak Intervention””Legions”. Nie zmienia to faktu, że nadal widzę tu zapychacze ze szczególnym naciskiem na utwory dodatkowe bez kawałka „Soulfly”. Jakbym teraz miał oceniać to chyba dałbym oczko więcej. Jeszcze kilkanaście odsłuchów i Enslaved pewnie zrówna się z Omenem. Ale do kilku utworów raczej już się nie przekonam – dobrze, że można je sobie bez przeszkód przerzucać;)
To posłuchaj se jeszcze raz i znowu podskoczy w rankingu. Na tej płycie nie ma ani jednego słabszego bądź zbędnego numeru, wszystko komponuje się w idealną całość. a przynudzasz to Ty kolego takimi „recenzjami”.
Zauważ, że jest to moja prywatna opinia o tym krążku a nie wyrok trybunału stanu. Nie jestem krytykiem, nie muszę do sprawy podchodzić czysto obiektywnie, mogę sobie pozwolić na lekki subiektywizm, zwłaszcza że to mój blog;) Soulfly’a słucham od czasów Primitive i starsze rzeczy (bez Primivite i 3) o wiele lepiej mi podchodzą, szczególnie Prophecy, Dark Ages i Conquer. Do tego dochodzą stare płytki Sepy – to co kiedyś robił Max bardziej mi się podobało i tyle – zdania nie zmienię. A na tych 3 wymienionych wyżej krążkach dla takich utworów jak np. „Chains”, „Bastard” czy „Slave” na pewno nie byłoby miejsca bo jakością odbiegałyby od reszty. Ty lubisz Enslaved, ja wolę to co było kiedyś – tyle w temacie – pozdro!
Moim zdaniem to najlepsza płyta w historii zespołu.Przynajmniej najostrzejsza bo przypomina starą Sepulture,a do Prophecy muzyka krążyła cały czas w okolicach Roots.Jeszcze wydaje mi się,że na Omen jest trochę słabszy wokal a na ostatniej płycie Maxowi się głos poprawił.
Moim zdaniem najostrzejszy/najbardziej brutalny jest Omen, który na tle pozostałych dokonań jest inny muzycznie i wokal Maxa jest zajechany. Enslaved słucham ale jednak trójca: Prophecy, Dark Ages, Conquer lepiej mi wchodzi praktycznie w całości, tu mógłbym parę rzeczy wyrzucić. Ale to kwestia gustu;)