Kiedy po nagraniu „Decision Day” i odbyciu trasy koncertowej promującej album, Tom Angelripper pożegnał się z 2/3 składu zespołu mogło to oznaczać tak naprawdę wszystko: przemeblowanie składu, zakończenie kariery itp. Na szczęście stosunkowo szybko pojawiła się informacja o nowych członkach zespołu, która rozwiała wątpliwości co do dalszej działalności niemieckiej legendy.
Osoby próbujące doliczyć się ilu muzyków znajdzie się w ekipie z Gelsenkirchen mogły przeżyć spory szok ponieważ okazało się, że trio staje się kwartetem. Zmianę taką lider tłumaczył większym polem manewru i możliwością grania w sposób niemożliwy do wykonania w przypadku trzech osób. I faktycznie patrząc po zespołach z branży można dojść do wniosku, że obecność dwóch gitarzystów wyraźnie zwiększa potencjał. Przykładów nie trzeba daleko szukać bo w identycznym wariancie grał przecież Slayer, a w podobnym (z rozdzieleniem roli basisty i wokalisty, która w Sodomie jest połączona) Testament, Overkill czy Exodus.
Pierwsze wspólne nagrania nie napawały szczególnym optymizmem. Utwory z EPki „Partisan” czy późniejszych singli złe nie były ale stanowiły raczej sodomową średnią niż szczyt możliwości. Dlatego gdy zobaczyłem pierwszą zapowiedź nowego albumu czyli „Sodom & Gomorrah” to nie byłem do niej pozytywnie nastawiony.
Na szczęście czekała na mnie bardzo miła niespodzianka ponieważ „Sodom & Gomorrah” porywa od pierwszego przesłuchania i przywołuje wspomnienia najlepszych czasów zespołu będąc swego rodzaju hybrydą „Persecution Mania”, „Agent Orange” i „M-16”. Utwór jest brutalny, ciężki i niesamowicie dynamiczny. Swoje robi tu Tom Angelripper, który brzmi jak 3 dekady temu temu. Można odnieść wrażenie, że zaraz usłyszymy tu pamiętne „…nuclear winter…” przed 33 lat.
Dwie kolejne zapowiedzi czyli „Indoctrination” oraz „Friendly Fire” są równie szybkie i brutalne co „Sodom & Gomorrah”. Słuchając tylko tych 3 utworów można było zauważyć bardzo istotną rzecz czyli produkcję. Albumowe zapowiedzi brzmią potężnie i wręcz przytłaczająco. Mimo tego zachowane są takie proporcje, które pozwalają na wyodrębnienie poszczególnych instrumentów. Tak mogłyby brzmieć „Persecution Mania” i „Agent Orange” gdyby zostały nagrane teraz a nie w latach 80tych ubiegłego wieku: nowocześnie ale jednocześnie klasycznie.
Wkładając krążek „Genesis XIX” do odtwarzacza można przeżyć kolejny szok – tym razem dotyczący czasu trwania. Najnowszy album to najdłuższa pozycja w dotychczasowej karierze Niemców, kończąca się krótko przed pojawieniem się na wyświetlaczu 55 minuty. Długo? W kontekście poprzedniego albumu – „Decision Day”, który zawierał sporo mielizn i momentami nużył – zdecydowanie tak. A przecież na „Genesis XIX” znalazł się jeden utwór więcej i całość trwa ponad 4 minuty dłużej.
Jednak z każdym kolejnym przesłuchanym utworem z nowego albumu utwierdzamy się w przekonaniu, że raczej nie ma się o co martwić. Nie ma co ukrywać – Sodom w wersji „kwartetowej-pandemicznej” brzmi świetnie i najbardziej przekonująco co najmniej od czasu „M-16” czyli od 19 lat. Gołym uchem czuć, że wymiana muzyków wyszła zespołowi na dobre. Jednak muszę rozczarować osoby spodziewające się rewolucji stylistycznej. „Niestety” nadal jest to stary, dobry Sodom, który od ponad 30 lat gra to samo. Jednak „to samo” brzmi na „Genesis XIX” cholernie dobrze i świeżo.
Zespół nie pozwolił sobie tutaj nawet na chwilowy spadek formy robiąc przy tym pokaźną podróż przez thrashowe granie. Na „Genesis XIX” znajdziemy sporo bardzo szybkich pocisków jak np. „Euthanasia”, „Glock’n’Roll”, „Dehumanized” czy wspomniane wcześniej 3 utwory sprzed premiery albumu.
Podczas przeglądania tracklisty naszą uwagę z pewnością zwrócą „The Harpooneer”, „Waldo & Pigpen” oraz utwór tytułowy – ewidentnie wyróżniają się one czasem trwania. Jednak nawet w nich Sodom nie pozwala sobie na momenty przynudzania co chwilę zaskakując słuchacza jakimś nowym wątkiem. Co więcej – utwór tytułowy można uznać za jedną z najlepszych i najbardziej ambitnych rzeczy nagranych przez Niemców w ogóle.
Na „Genesis XIX” Sodom wrócił do zaniedbanej w ostatnich latach tradycji umieszczania na albumach utworu zaśpiewanego w języku niemieckim. Przyznam szczerze, że Tom Angelripper jest prawdopodobnie jedyną osobą śpiewającą po niemiecku, której jestem w stanie słuchać a sam „Nicht Mehr Mein Land” w żaden sposób nie odstaje od reszty albumu.
W 2017 roku podczas festiwalu Summer Dying Loud w Aleksandrowie Łódzkim Sodom obchodził 35lecie działalności. Dziś tych lat mają o 3 więcej. Trudno uwierzyć, że po takim czasie zespół jest w stanie nagrać album, który w praktyce nie różni się znacząco od dotychczasowej twórczości i będący jednocześnie intensywnym powiewem świeżości. „Genesis XIX” to najlepszy album Niemców od czasu „M-16”. O 2 miejsca na thrashowym podium 2020 roku mogą się bić Testament, Warbringer i Nuclear. Na tronie w tym roku zasiada ekipa z Gelsenkirchen.