W niektórych kręgach oczekiwanie na powrót Slowdive mogłoby zostać przebite chyba tylko przez reaktywację Queen, The Doors czy Nirvany w oryginalnym składzie.
Fakt faktem – come back po 22 latach przerwy nie jest rzeczą spotykaną na co dzień i oprócz niesamowitej radości niesie za sobą również nutkę (albo i cały zeszyt nut) zwątpienia. Ponad 2 dekad to jednak szmat czasu. Świat się zmienił(na przestrzeni 1995-2017 widzimy to praktycznie w każdej dziedzinie), zmieniła się muzyka. Zatem czy album podoła oczekiwaniom? Czy odnajdzie się w dzisiejszej muzyce? Czy oprócz starych fanów znajdzie również nowych odbiorców?
Zacznijmy jednak od początku. Moje w miarę świadome podchody muzyczne zaczęły się w okolicach premiery „Pygmalion” i rozwiązania zespołu. Szczerze mówiąc nie jestem w stanie wyjaśnić jakim cudem przez ponad 20 lat drogi Slowdive i moja nigdy się nie skrzyżowały. Może dlatego, że na co dzień obracam się w totalnie innych klimatach?;) Oczywiście nazwa zespołu przewijała się w moim życiu wielokrotnie – głównie na RateYourMusic gdzie „Souvlaki” niszczy konkurencję w różnego rodzaju zestawieniach mając w tym momencie średnią ocenę 4,08 przy ponad 11 tysiącach ocen – to robi wrażenie!
Trochę inaczej było z muzyką, która na początku mnie nie powaliła i do krążka przez ostatnie kilkanaście miesięcy robiłem sporo podejść. Nie jestem nawet w stanie powiedzieć kiedy w końcu „zaskoczyło”. Ze „Slowdive” sprawa wyglądała zupełnie inaczej – była to praktycznie miłość od pierwszego przesłuchania.
Od premiery minęło już trochę czasu, każdy dzień to przynajmniej 3-4 przesłuchania najnowszego dziecka ekipy z Reading. Odsłuchów jest już zatem sporo a ja nadal nie jestem w stanie stwierdzić gdzie tak na prawdę tkwi magia tego albumu. Z pewnością nie jest to muzyka odkrywcza ani przełomowa.
Argumenty te tracą jakiekolwiek znaczenie w momencie włączenia krążka. „Slowdive” porywa od pierwszych dźwięków otwierającego album „Slomo” do ostatnich zamykającego całość „Falling Ashes”. Ten pierwszy snuje się niespiesznie przez prawie 7 minut. Drugi zaś jest dość dużym zaskoczeniem ze względu na minimalizm i klimat diametralnie różny od reszty płyty. „Falling Ashes” muzycznie oparty jest praktycznie tylko na zapętlonym motywie klawiszowym. W teorii – przy czasie trwania sięgającym 8 minut wygląda to słabo, w praktyce – intrygująco. Intrygująco wypada z resztą cały album, który jest niesamowicie równy.
Chyba tylko kwestią gustu jest wybór tego czy bardziej przebojowy jest np. niesamowicie nośny i klimatyczny „Star Roving” czy też może zdecydowanie bardziej stonowany, melancholijny i hipnotyczny „Sugar For The Pill”. A przecież jest tu jeszcze żywiołowy „Everyone Knows” czy też do bólu sentymentalny „Go Get It”.
Z każdym kolejnym przesłuchaniem „Slowdive” utwierdzam się w przekonaniu, że jest to album „skrojony na miarę”. Ich miks alternatywy, popu, ambientu, neo-psychodelii (i cholera wie czego jeszcze) ubrany w shoegaze’owe szaty działa. Wszystko jest tu idealnie dopracowane i dopasowane. W zasadzie jedyną rzeczą, którą chciałoby się zmienić jest czas trwania – 45 minut to sporo czasu jednak w tym przypadku jeszcze jeden lub 2 utwory każdy słuchacz przyjąłby pewnie z wielkim entuzjazmem. Zwłaszcza, że mimo upływu lat muzycy są w świetnej formie.
Jest maj a już mamy bardzo mocnego kandydata do albumu 2017 roku. „Slowdive” to świetny krążek, który nie tylko zaspokoi oczekiwania starych fanów ale ma też potencjał do przyciągnięcia rzeszy nowych. Nie śledzę na bieżąco wiadomości z obozu zespołu ale liczę, że nowy album nie był tylko jednorazowym wyskokiem i za jakiś czas doczekamy się kolejnego krążka. Oczekiwanie na niego można umilić sobie poznając dotychczasową dyskografię Slowdive;)