Red Fang

red fangPrzez ostatnie kilka lat nazwa Red Fang przewijała się w moim życiu wielokrotnie: czy to pod postacią sugestii, że zespół na pewno spodoba mi się skoro lubię np. Kyuss czy też jako koszulka z charakterystycznym wymarłym kotowatym, która mignęła mi gdzieś na Woodstocku.

Jednak po twórczość grupy sięgnąłem dopiero w  zeszłym roku. Ale jak to się mówi: lepiej późno niż wcale;) To stwierdzenie świetnie sprawdza się w przypadku zespołu z Portland. Ich twórczość to taki radosny, beztroski, zwiewny(?), garażowy stoner rock/metal. Ale zacznijmy od wad. W przypadku debiutu mam 2 podstawowe „ale”. Primo: krążek jest za krótki – przydałyby się jeszcze z 2 utwory i dojechanie chociaż do 40 minut. Chociaż gdyby miało to się odbić na jakości materiału to może lepiej jak jest tak jak teraz;) Secundo: ułożenie utworów na track liście.

Pierwsze 3 kawałki to niemiłosierne petardy, po których człowiek robi sobie wielkiego „smaka” na więcej. W przypadku takiego nastawienia w dalszej części możemy się dość mocno rozczarować bo tam już tak nośnie nie jest. No ale pierwsza trójka czyli „Prehistoric Dog”, „Reverse Thunder” i „Night Destroyer” – palce lizać. Mimo ciężaru i stonerowej specyfiki zespołowi udało się wyciągnąć z tego grania świetną melodykę no i właśnie niesamowitą przebojowość. I to taką międzygatunkową, która może porwać nie tylko fanów stonera zatem przy dźwiękach „Prehistoric Dog” może świetnie bawić się nie tylko „kudłacz” w glanach ale też i gospodyni domowa (no może lekko mnie poniosło;)

Po takiej energetycznej bombie następuje „Humans Remain Human Remains”. Utwór ten jest totalnym zaprzeczeniem trzech wcześniejszych: psychodeliczna atmosfera i senne tempo tylko miejscami poprzeplatane ciężarem. W tych spokojnych fragmentach kawałek (głównie przez wokal) przypomina mi dalekiego krewnego „Planet Caravan” Sabbathów. „Humans Remain…” jest tylko chwilowym wyskokiem bo po jego zakończeniu wracamy na właściwe tory. Dalej czuć garażowy brud stonera ale jakby troszkę inny. I tak jak mojej skromnej osobie nadal bardzo się to podoba tak przeciętny Kowalski (który kupił album po usłyszeniu „Prehistoric Dog”) może zacząć odczuwać rozczarowanie bo tu ewidentnie przykręcono kurek przebojowości, odkręcono natomiast ciężaru. Momentami zabrakło trochę polotu. Ale np. takie „Good To Die” czy też „Wings Of Fang” bronią się bez problemów. Reszta to już kwestia gustu: jednym podejdzie, innym nie.

Debiut Red Fang dał sygnał, że na rynku pojawiła się ekipa mająca pomysł na siebie i na kawał świetnego grania. Nie jest to album wybitny ale co najmniej dobry z kilkoma świetnymi momentami.

Moja ocena -> 7/10

 

Oficjalna strona zespołu

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *