Na przestrzeni lat mieliśmy do czynienia z wieloma supergrupami. Jedne z nich zapisały się w złotymi zgłoskami na kartach historii, innym szło zdecydowanie gorzej. O tym do jakiej grupy należy obecnie Prophets Of Rage może świadczyć fakt, iż wydaną w zeszłym roku EPkę przesłuchałem raz (i to chyba nie do końca) zaś premierę nowego albumu prawie przegapiłem – w ogóle o niej nie wiedziałem.
Jest to o tyle dziwne, że Rage Against The Machine uwielbiam, często wracam do 4 pierwszych płyt Cypress Hill a i Public Enemy kiedyś się słuchało. A właśnie z członków tych 3 ekip złożony jest Prophets Of Rage. Zatem na papierze wygląda to co najmniej dobrze – jak nowa wersja RATM z innym wokalem. Problem w tym, że nowy twór wstyd stawiać obok jednego z najważniejszych zespołów lat 90tych ubiegłego wieku.
Albumu słuchałem kilka razy, zazwyczaj podzielonego na 2 części ze względu na to, że przebrnięcie przez całość na raz było trudne. Jest to o tyle dziwne, że krążek jest krótki i kończy się jeszcze przed upływem 40 minut. W czasie tych odsłuchów starałem się z całego serca odnaleźć w tym albumie to coś za co pokochałem RATM i za co często wracam do Cypressów. Starałem się odnaleźć jakieś pozytywy. I w zasadzie jedynym niepodważalnym jest ciekawy i wyraźny bas Tima Commerforda. I to by było na tyle.
Nie ma tu żadnego utworu, który urywałby dupę w taki sposób jak robiła to większość materiału nagranego przez RATM. Nie ma tu żywiołowości, polotu, szaleństwa. Całość brzmi dla mnie rzemieślniczo przy czym trzeba zaznaczyć, że jest to robota spieprzona bo nawet pod kątem brzmieniowym nie ma tu nawet cząstki energii, która towarzyszyła muzykom na „Evil Empire” czy debiucie. Rozumiem – od tego czasu minęło 25 lat i trochę się pozmieniało. Ale czy w takim razie nadal trzeba udawać młodzieńczego buntownika wkurzonego na cały świat?
Sprawą dyskusyjną pozostają tu również wokale B-Reala i Chucka D. Zack de la Rocha wnosił do RATM olbrzymią porcję żywiołu i stanowił jego bardzo ważną część ze swoimi krzykami i wrzaskami, którymi czasami robił praktycznie cały klimat. Chuck D i B-Real po prostu są. Rozumiem, że to inna bajka ale jak dla mnie w ogóle się to nie klei. Drażni zwłaszcza obecność B-Reala, który w przeciwieństwie do Chucka D skupiał się praktycznie od zawsze raczej na czymś innym niż na buncie. Na krążku znajduje się utwór „Legalize Me”, który jest dowodem na to, że w temacie niewiele się zmieniło. Partie, w których się udziela przypominają drugą płytę z albumu „Skull & Bones” Cypressów.
Czas na trochę pozytywów żeby nie było, że jest tragicznie. Całkiem przyjemny jest „Unfuck The World” i „Strength In Numbers”. W kilku innych momentach Morello sygnalizuje, że nie zapomniał jak się gra na gitarze i częstuje słuchacza naprawdę fajnymi dźwiękami. Szkoda, że to wszystko ginie w poczuciu beznadziei, które stwarza ten album jako całość bo 7 minut + powycinane fragmenty z kilku utworów to zdecydowanie za mało jak na prawie 40 minut muzyki. Muzyki, która nie pozostaje w głowie i do której w zasadzie nie chce się wracać. Chociaż w zasadzie mógłbym wrócił do Prophets Of Rage w wersji instrumentalnej. Może w takim wariancie ocena byłaby wyższa? W obecnej konwencji jest to materiał do odsłuchania jako ciekawostki (i to też niekoniecznie) i zapomnienia.