Do pracy jeżdżę samochodem. Spędzam w nim co najmniej 40 minut dziennie przez 5 dni w tygodniu. Przez ostatnie kilkanaście dni towarzyszem moich przygód w korkach był zespół Poison Heart. „Heart Of Black City” jest trzecim pełnoprawnym albumem w dyskografii warszawskiej ekipy. Przyznam szczerze, że do niedawna nie znałem twórczości tego zespołu, nie wiedziałem nawet o jego istnieniu. Samo „Poison Heart” kojarzyło mi się mgliście z twórczością Ramones.
Zupełnie nieznany album z miejsca stał się idealnym kandydatem do przeprowadzenia samochodowego eksperymentu. Jak wiadomo, muzyka w aucie służy raczej za tło do jazdy. Nie inaczej było i w tym przypadku. W tej konwencji „Heart Of Black City” sprawdził się idealnie. Album jest niesamowicie dynamiczny, nośny i przebojowy. Mieszanka rocka z lżejszym punkiem zamknięta w niezbyt długich utworach świetnie sprawdza się na drodze, jednak w takiej odsłonie pojawia się pewien problem. To co fajnie gra w aucie, niekoniecznie pozostaje w głowie.
Poison Heart ma jednak w sobie „to coś” co sprawia, że poza autem mamy również ochotę sięgnąć po „Heart Of Black City”. Może się to wydawać dziwne, bo ostatnie co można powiedzieć o muzyce warszawiaków to to, że jest świeża czy odkrywcza. Wszystko to słyszeliśmy już dziesiątki razy: w różnych odsłonach, różnych tempach i brzmieniach.
Najnowszy album zespołu jest zatem do bólu odtwórczy i oczywisty, nie przeszkadza to jednak w czerpaniu przyjemności z jego słuchania. Zadanie to jest o tyle łatwe, że „Heart Of Black City” przynosi 10 niezbyt długich utworów, które poza autem zdecydowanie łatwiej zapadają w pamięć i są bardzo dobre. Na tyle dobre, że ta wtórność i powtarzalność przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie.
Album całkiem udanie otwiera „Big City”, który w Internecie jest dostępny już od ładnych paru miesięcy. Słowo „całkiem” nie zostało tu użyte przypadkowo – „Heart Of Black City” rozkręca się z każdym kolejnym utworem. Już drugi w spisie „Your Generation” ma bardzo duży potencjał przebojowy. Dalej jest jeszcze ciekawiej. „Prince Of Scums” intryguje nietypowym, długim wstępem, świetnym riffem i wpadającym w ucho refrenem. Jest to najdłuższy utwór na krążku (a nadal nie trwa nawet 4 minut). Świetnie brzmią również „Bittersweetness”, „White Shoes”, „Away”, jak i pozostałe utwory z krążka. W czasie słuchania tego albumu towarzyszy mi dziwne, ale bardzo przyjemne uczucie, bo mimo że wiem, że wszystko to słyszałem już dziesiątki razy, to w ogóle mi to nie przeszkadza.
Poison Heart jest żywym dowodem na to, że po kilkudziesięciu latach istnienia rocka można jeszcze nagrać świeżą, prostą, gitarową płytę, której zwyczajnie chce się słuchać. W podsumowaniach rocznych raczej „Heart Of Black City” nie zobaczymy, ale w żaden sposób nie powinno to przeszkodzić w czerpaniu frajdy z tych 30 minut spędzonych z dziełem Warszawiaków.