Jeszcze jakiś czas temu No Code był jednym z 2 najsłabiej przeze mnie znanych albumów Pearl Jam (zgadnijcie jaki był drugi;). Podczas któregoś z kolei powtarzania sobie dyskografii zespołu odkryłem, że jednak ma on w sobie to coś czego wcześniej mi brakowało. No Code jest dla mnie krążkiem, który otwierał nowy rozdział w historii grupy. Po grunge’owej trójcy nadeszły nowe czasy, powiew świeżości oraz przede wszystkim zmiana stylu. Starego PJ jest tu mało, grunge’u trzeba tu raczej z lupą szukać co wcale nie znaczy, że nowe wcielenie Veddera i spółki jest słabe i niewarte uwagi. Co to to nie;) Mamy tu kilka świetnych momentów. Przykłady? Proszę bardzo: 2 balladowe klasyki „Who You Are” oraz „Off He Goes”. Już na Vs zespół potraktował nas bardziej delikatnym graniem (m.in. „Daughter”). Tu poszło to jeszcze o krok dalej a efekt jest świetny. W podobnych klimatach obraca się otwierający album „Sometimes”. Powiew starych czasów przynoszą „Hail, Hail”(przypomina mi to czasy Vitalogy), „Habit” oraz króciutka petarda „Lukin”(lekko ponad minuta). Klasycznie rockowo brzmią „Smile”, „Red Mosquito” oraz „Mankind”. Bardzo duże wrażenie robi „In My Tree” budową przypominający trochę „W.M.A” z Vs. Tu też zlikwidowane zostały wszelkie schematy, utwór żyje własnym życiem, zespół stopniowo buduje napięcie, całość z każdą sekundą coraz bardziej się rozkręca. Naprawdę świetna rzecz. Pozostała trójka: „Present Tense”, „I’m Open” oraz „Around The Bend” jest trochę oderwana od reszty. Jak to kiedyś powiedziała moja znajoma: „co za smuty straszne”. Coś w tym jest chociaż nie do końca bo każdy z tych utworów ma coś w sobie. Ja najbardziej lubię „nieśpiewany” „I’m Open” za jakiś taki magiczny klimat, który ten utwór wokół siebie wytwarza. „Present Tense” jest zdecydowanie za długi a zamykający album „Around The Bend” wprowadza senną aurę. Dla ludzi, którzy swoją przygodę z zespołem rozpoczęli chronologicznie, No Code był (jest i będzie:) dużym zaskoczeniem. Nie zmienia to faktu, że to nadal porcja bardzo dobrego, a momentami świetnego, grania. W trochę innych klimatach niż dotychczas ale nadal na bardzo wysokim poziomie. Nie podoba mi się tutaj totalny brak książeczki. Nie wiem czy trafiłem na jakąś zubożałą reedycję czy wszystkie wersje tak mają ale Pearl Jam przyzwyczaił mnie do czegoś innego niż banalny digipak bez wkładki. I to największy minus tego wydawnictwa;)
Moja ocena -> 8/10
kogoś ostro wzięło na PJ ostatnio 🙂 też nie mam książeczki (chyba jej nie ma w ogóle) – ale dla mnie te zdjęcia są już same w sobie ciekawostką 🙂
a zgaduję, że ten drugi najmniej znany toooo – Avocado?
Pudło!!!:) avocado podobało mi się od zawsze i jest to jedna z pierwszych ich płyt, które kupiłem (chyba zaraz po pierwszej trójce).
A z tą recenzją to jest tak, że hurtowo trochę zdjęć okładek zrobiłem i No Code mi się pierwsza pod rękę nawinęła-stąd akurat ta płyta a nie inna:) Następnym razem będzie totalnie coś innego
strzał numer dwa – Binaural?
Pudło nr 2 – masz jeszcze jedno podejście:)
no do trzech razy… Riot Act
Brawo!! Niestety nagród w konkursie nie przewidziano…:)
Banalny digipak? Moim zdaniem, obok Vitalogy, najfajniejsze wydanie płyty PJ. Mam wydanie z pierwszego rzutu gdzie nazwa zespołu i płyty jest naniesiona oddzielną naklejką (nie wydrukowaną na kartoniku). W środku, oprócz płyty oczywiście, jest koperta ze zdjęciami z polaroidu z wydrukowanymi na drugiej stronie tekstami piosenek. Pozdrawiam!
W moim przypadku banalny digipak. Nie załapałem się w takim razie na pierwsze wydanie i u mnie żadnej wkładki nie ma ani naklejki: prosty składany na 3 części digipak, w jednej części wsuwka na płytę, na pozostałych „creditsy” i nic poza tym. Ta moja wersja jest najbiedniejszym wydaniem płyty PJ jakie mam na półce – dorównuje jej tylko Live At Gorge;) A Vitalogy nawet nie fajny tylko świetny – chyba najciekawiej wydana płyta w mojej kolekcji (obok Antologii Beastie Boys). Pozdro!
Faktycznie, bardzo biedne wydanie. Miałem szczęście że je dorwałem jeszcze w latach 90tych. Bardzo lubię nietypowe wydania ale rzadko kiedy można takie nabyć. Teraz deluxe edition to zwykłe digipaki bez żadnych dodatków. Szkoda. Antologię BB również posiadam i muszę przyznać że gruba książeczka z mnóstwem zdjęć zawsze umila słuchanie muzyki. Moim zdaniem przodownikami w tej dziedzinie są Nine Inch Nails, David Bowie i Springsteen. Oni wiedzą jak zrobić deluxe edition! Proponuję zerknięcie na boks Springsteena „Dakness of the edge of town”. Przepiękne wydanie w formie notesu Springsteena z 3 cd i 3 dvd. Bez pierdół typu kulki, szaliki i inne bzdety do których nas przyzwyczaił choćby Pink Floyd z serią Immersion
Faktycznie – box Springsteena bardzo fajny.
Tak jak piszesz – teraz deluxe zazwyczaj polega na tym, że dorzucą jakieś bonusowe utwory, zmienią okładkę i tyle(ewentualnie dorzucą cd/dvd z koncertem).
Dlatego bardzo mi się podoba Antologia BB z mnóstwem archiwalnych zdjęć, opisem powstawania poszczególnych utworów. Świetna rzecz, często do niej wracam. A jakie masz wydanie? W plastiku? Ja swoje zamówiłem parę lat temu na angielskim ebayu. Paczka przyszła do mnie z Izraela (przeleżała kilka dni w urzędzie celnym:) no i teraz mam egzotycznego digipaka we wsuwce z izraelską nalepką.
moje wydanie jest w podwójnym grubym plastikowym pudełku. Do tego dorzucona jest 80 cio stronicowa książeczka z opisami + rozkładana wkładka z reprodukcjami okładek.
http://www.pjcollectors.com/detail.asp?id=1091 polecam 🙂 można sprawdzić jak wyglądało oryginalne wydanie. Pozdrawiam!
Edycja zdecydowanie ciekawsza i bogatsza od mojej:)