Nowy album Pearl Jam można by w zasadzie zrecenzować jednym zdaniem: jest to bardzo solidne wydawnictwo, o którym za rok nie będzie pamiętał nikt poza zagorzałymi fanami zespołu. Jednak legenda stylu zasługuje na poświęcenie jej dłuższej chwili zatem spróbujmy zmierzyć się z „Gigatonem”.
Wiele wody upłynęło w Wiśle, Odrze i pozostałych rzekach świata od premiery „Lightning Bolt”. Przez te 7 lat studyjnej ciszy w grunge’owym świecie wiele się zmieniło. Przede wszystkim musieliśmy pożegnać się z dwoma filarami gatunku czyli Chrisem Cornellem oraz Scottem Weilandem. Trudno uwierzyć w to, że na przestrzeni niecałych 30 lat od wybuchu szału na grunge Pearl Jam pozostał jedynym zespołem z oryginalnym wokalistą. Poza Vedderem jest jeszcze oczywiście Mark Lanegan – nie ma natomiast jego macierzystej kapeli czyli Screaming Trees.
Czy przez te 7 lat ciszy brakowało mi Pearl Jam? Chyba nie. Oczywiście bardzo często wracałem do starych wydawnictw do czasów „Binaural”, solowej twórczości Eddiego oraz koncertówki bez prądu z MTV, rzadziej do „Live At The Gorge” ale to ze względu na ogrom tego wydawnictwa. Wyrywkowo sięgałem również do „Lost Dogs”, na którym znajduje się wiele świetnych momentów. A co z „Backspacer” i „Lightning Bolt”? Zarosły kurzem gdzieś w kącie regału z płytami. Już w okolicach 2018 roku przestałem wierzyć w to, że usłyszymy jeszcze kiedykolwiek nowy materiał nagrany przez legendę z Seattle.
Pierwsza zapowiedź nowego wydawnictwa – „Dance Of The Clairvoyants” sprawiła, że moje i tak niewygórowane oczekiwania zmalały jeszcze bardziej. Do utworu tego można podejść bardzo dyplomatycznie i nazwać go eksperymentalnym. Jednak prawda jest taka, że z Pearl Jam, które znamy, łączy go tylko głos Veddera. Utwór ten przypomniał mi o sytuacji, która miała miejsce ponad 25 lat temu. Po świetnie przyjętym rockowym „Achtung Baby” U2 wywołało konsternację wśród fanów i krytyków wydając skrajnie różną „Zooropę”. Tutaj różnica jest podobna.
Na szczęście kolejny singiel dawał jasny sygnał, że „Dance Of The Claivoyants” jest raczej odskocznią od grania rockowego niż pomysłem na cały „Gigaton”. „Superblood Wolfmoon” to prosty rockowy, zadziorny utwór, który można porównać do grzeczniejszego, młodszego brata „Mind Your Manners” z poprzedniego albumu. Tylko ten nieszczęsny tytuł….
Na 2 dni przed premierą albumu ukazała się jeszcze trzecia zapowiedź w postaci „Quick Escape”. W przypadku tego utworu można powiedzieć jedynie tyle, że brzmi jak odrzut z sesji do poprzednich albumów lub średnio udany B-Side. Nowych fanów za pomocą takich utworów się nie zwerbuje. Wybór ten wydaje się być o tyle dziwny, że „Gigaton” przynosi kilka na prawdę przyjemnych momentów – jednych z lepszych stworzonych przez Pearl Jam w tym stuleciu.
„Gigaton” to 12 utworów o łącznym czasie trwania sięgającym prawie 57 minut. Początek albumu – „Who Ever Said” to solidny, żywiołowy rock, który wzbudza w słuchaczu wspomnienia zespołu będącego w formie sprzed lat. Jeszcze lepiej prezentuje się „Never Destination”, który brzmi jak zagubiony utwór z czasów „Yield”. Jest dobrze!! Żywiołową odsłonę Pearl Jam prezentuje jeszcze „Take The Long Way”.
A co z resztą? Tutaj obroty ewidentnie spadają a klimat zbliża się bardzo wyraźnie do solowej twórczości Veddera. Akustyczny „Comes Then Goes” mógłby się znaleźć na soundtracku do „Into The Wild”. Spośród spokojnej odsłony zespołu swoją „nieoczywistością” wyróżnia się najdłuższy na albumie „7 O’Clock”. Pozostałe utwory również utrzymują poziom jednak stają się ofiarami mocnej dysproporcji jaką serwuje słuchaczowi „Gigaton”.
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że lata lecą i Pearl Jam nie jest już tym samym zespołem, który prawie 30 lat temu zagrał jeden z najbardziej żywiołowych koncertów w serii MTV Unplugged. Jednak poziom „zdziadzienia” został na „Gigatonie” kilkukrotnie przekroczony i czasami ma się wrażenie, że nie mamy do czynienia z 50latkami tylko kolegami Micka Jaggera. I tak jak w pojedynkę te spokojne utwory prezentują się co najmniej przyzwoicie tak w zwartej grupie zwyczajnie nużą i prawdopodobnie sprawią, że krążek zginie gdzieś w tłumie. A przecież nawet na nowym wydawnictwie mamy dowody, że Pearl Jam potrafi jeszcze zagrać z werwą.
Na niekorzyść „Gigatona” działa dodatkowo niespecjalnie szczęśliwe ułożenie utworów gdzie żywsze fragmenty zostały pogrupowane. Może przy innym ułożeniu odbiór krążka byłby inny. Na koniec pozostała wisienka na torcie wzbudzająca największy niesmak – cena albumu w momencie premiery, która sprawi, że po fizyczną kopię wydawnictwa nie sięgnie nawet część fanów zespołu. Nie jest to jednak z pewnością tylko i wyłącznie wina zespołu.