Dziś na tablicy będzie Nevermind – rzecz dla niektórych święta: jeden z najlepszych albumów w ogóle, w muzyce gitarowej, w grunge’u, w latach 90tych, w Stanach itp. itd. Nie dla mnie. Fakt faktem – mamy tu do czynienia z bardzo dobrym materiałem, którego dobrze się słucha ale wg mnie najbardziej znane wydawnictwo Nirvany jest jednocześnie jednym z najbardziej przecenianych w historii muzyki. W samym gatunku od ręki można wymienić co najmniej 5 lepszych albumów. Nie trzeba nawet patrzeć na gatunek – Cobain z ekipą w swoim dorobku mają pozycję lepszą – In Utero. No ale o gustach podobno się nie dyskutuje zatem przechodzimy do tego co na Nevermind jest zawarte. Pierwsze co rzuca się w oczy to bardzo ciekawa okładka, docenili ją „specjaliści” czyli faktycznie coś w tym być musi;) A muzyka? Od lat powtarzam i upieram się, że najmocniejszą stroną tego albumu są utwory mniej znane z drugiej połowy krążka: przebojowy „Drain You” z bardzo klimatyczną częścią środkową; wydzierany w drugiej części„Lounge Act”, „Stay Away” ze świetnym początkiem oraz „On A Plain” (genialny w całości). Do tego dochodzi umieszczony z przodu walcowaty „Breed”. Oczywiście wśród rzeczy znanych też znajdują się perełki z „Come As You Are” na czele. O riff z tego klasyka zespół miał się procesować z Killing Joke (faktycznie już na pierwszy „rzut ucha” słychać tu podobieństwo). Po samobójczej śmierci Cobaina Coleman z zespołem odpuścili sobie rozdmuchiwanie całej sprawy. Do tego dochodzi „In Bloom” (fajny teledysk!), „Lithium” (ach to „yeeee” i bardzo fajny motyw gitarowy na początku) oraz bardzo fajna akustyczna „Polly”. Minusy? „Territorial Pissings” – rzecz, która strasznie mnie irytuje i drażni, omijam szerokim łukiem. Średnio na tle całości wypada największy przebój grupy – „Smells Like Teen Spirit”. Dzięki niemu w ogóle poznałem Nirvanę (w czasach gdy na MTV można było jeszcze spotkać muzykę), kiedyś wychwalałem go pod niebiosa, mogłem słuchać godzinami. Później dorwałem cały Nevermind i doszedłem do mniej więcej takiego wniosku: „cholera, ile tu jest lepszych i ciekawszych utworów”. Sam album to taki stylistyczny, niespójny burdel: mamy tu przekrój od spokojnego, akustycznego grania, przez klimaty rockowe po zapędy punkowe(?). Fajnie to wszystko gra ale gloryfikowanie tego wydawnictwa jest lekkim nadużyciem. Kilku znajomych – „fanów” grunge’a spod znaku Cobaina właśnie – uświadomiłem, że w tym nurcie są jeszcze inne, ciekawe kapele. Kilku z nich zmieniło poglądy (z ukierunkowaniem na AIC i PJ), ślepo i bezgranicznie zapatrzonych tylko w Nirvanę już chyba nie ma – misja wykonana:)
Moja ocena -> 8/10
Cały ten grunge to o kant dupy rozbić. Pearl Jam to prawdziwy zespół! Reszta to legendy, a jak wiadomo w legendach dużo przekłamania i nieprawdy. Alice In Chains nic dla mnie nie znaczą. Dość hipstersko kolega się wypowiada na tema „Nevermind”. Lubię ten album za te wszystkie brudy, kiepskie piosenki i kilka zacnych zagrywek riffowych. Coż, dobrze ze w 2012 Nirvana nie istnieje 😛
A ja właśnie obok PJ najbardziej cenię AIC. Za nimi Soundgarden, 2 pierwsze krążki Stone Temple Pilots, projekty Temple Of The Dog i Mad Season (wszystkie w kolejności losowej) i dopiero Nirvana;)
A z tym stwierdzeniem, że grunge to o dupę rozbić całkowicie się nie zgadzam:]
Przeszedłem etap fascynacji tą płytą, skatowałem do maksimum. Aktualnie nie pamietam kiedy sobie ją włączyłęm ostatnio. Nie mogę… Ale całkowicie sie nie zgadzam z twoją oceną. To jest znakomita płyta, to jest znakomite granie.
Odrzucając całą otoczkę grunge, całego kurta kombajna i jego pokręconą psychikę to zgłośników leje się mega przebojowe granie, czysta energia bije z każdego numeru.
Jak dla mnie to jedyna płyta Nirvany jaką lubię w całości.
Ja jestem pokoleniem grunge – rocznik 78. Nurt lubię wybiórczo, zawsze wolałem odnoszące również wtedy wielkie sukcesy FNM i RHCP. Moją druga ulubioną płytą nurtu, po „Dirt” AIC jest płytka mniej znanego zespołu Tad pt. „Inhaler”. Rzecz o ile pamiętam z 1993 roku. To najbardziej brutalnie grający zespół grunge, bliski metalu ale jak najbardziej mieszcząc się w nurcie. Polecam album, świetnie brzmiący, zgrabnie skomponowany, z duża ilością gitarowego mięcha ale i też z zaskoczeniami w postaci wstawki fortepianowej w jednym z utworów. Lider to łebski facet, obecnie jest finansistą, a wtedy preferował image „lumberjacka” 🙂