Muzyczne podsumowanie 2022 roku

podsumowanieMniej więcej 365 dni temu pisałem o naiwnej wierze w to, że wracamy do normalności, która ostatecznie okazała się być wtedy odległą wizją. Na początku tego roku wizja ta wydawała się znacząco do nas zbliżyć. Niestety wystarczyło kilka tygodni by poczucie stabilizacji runęło jak domek z kart i mimo tego, że chyba każdy z nas oswoił się już z sytuacją to tak naprawdę nadal ciężko powiedzieć co będzie jutro. Wspomnienie przedpandemiczne pomogły przywrócić nam (wreszcie) otwarte festiwale, których było całkiem spoko. Całkiem sporo było również ciekawych premier muzycznych, do których czas najwyższy przejść.

POLSKA

Wędrujący Wiatr – Zorzysta Staje Oćma

Jeśli gdzieś na świecie przyznawana byłaby nagroda za najładniejsze wydanie albumu to bez jakiegokolwiek głosowania konkurs wygrałaby „Zorzysta Staje Oćma”.  Jest to żywy dowód na to, że chcieć to znaczy móc i że w muzyce nie chodzi tylko o dźwięki ale również i o warstwę wizualną. A ta prezentuje się imponująco ze swoją skórzaną okładką i kilkudziesięciostronnicową, bogato ilustrowaną książeczką. Dodatkowo „wizualkę” Wędrujący Wiatr ubrał w niesamowicie interesującą historię i muzykę kontynuującą drogę obraną na poprzednich dwóch wydawnictwach. Jednak wydaje się, że nowy album przynosi trochę więcej brzmień delikatnych i ludowych niż poprzednie, które wydają się być zdecydowanie bardziej lo-fi black metalowe.

Decapitated – Cancer Culture

„Cancer Culture” nie jest z pewnością najlepszym albumem w dorobku Krośnian. Nie jest to nawet ich TOP3 ale co z tego skoro nowego wydawnictwa słucha się zwyczajnie bardzo dobrze? Mimo 5 lat przerwy i zagranicznej przygody Vogga w Machine Head krążek pozytywnie zaskakuje i przynosi muzykę zdecydowanie świeższą i bardziej dynamiczną od poprzednika. Pojawia się tutaj trochę nowości jak np. kobiecy wokal. Całość (jak zwykle) jest świetnie wyprodukowana i nawet przez moment nie nuży. Czego chcieć więcej?

Gorycz – Kamienie

W czasie studyjnego braku aktywności takich ekip jak Odraza czy Kły na post black metalowym tronie rozgościła się Gorycz serwując słuchaczom jeszcze inną odsłonę gatunku, który wydaje się być wyeksploatowany do granic możliwości. Okazuje się, że jest inaczej i Olsztynianie znaleźli w post blacku sporo miejsca dla swojej twórczości i już drugim albumem szturmem wbili się do krajowej ekstraklasy. „Kamienie” przykuwają uwagę mnogością fragmentów bardzo charakterystycznych i wpadających w ucho. Dodatkowo jednym z tekstów mogą skłonić do refleksji osoby mające już trochę lat na karku.

Mord’A’Stigmata – Like Ants And Snakes

Patrząc na dotychczasową dyskografię zespołu z Bochni za pewnik można brać praktycznie tylko jedno: spodziewać się niespodziewanego. Ale nawet przy takim nastawieniu „Like Ants And Snakes” dla wielu słuchaczy był z pewnością mocnym uderzeniem obuchem w łeb. Bo kto po zespole obracającym się w metalowych kręgach spodziewałby się albumu mocno zakorzenionego w post-punku, darkwave czy gotyckim roku? Czuć tu sporo nawiązań chociażby do Killing Joke czy Joy Division. Momentami przewija się tu nawet The Cure i Siekiera. Po pierwszej fali zaskoczenia przychodzi refleksja, że to dziwna ale również i niesamowicie dobra płyta.

MAG: Mag II: Pod Krwawym Księżycem

Często mówi się, że post metal powinien umrzeć bo jest to gatunek wyjałowiony już do granic możliwości. Ale co jakiś czas pojawia się zespół, który odkrywa nowy szyb, z którego wydobywa dużo nowego surowca i jednocześnie daje powiew świeżości na gatunkowej scenie. Podobnie jest ze stonerem/doomem, do którego MAG na swoim drugim albumie wnosi opowieści z knajpy dla nieludzi położonej gdzieś na przedmieściach Wyzimy. Oryginalna warstwa tekstowa okraszona jest świetną, wielowątkową i rozbudowaną muzyką balansującą między różnymi gatunkami i nastrojami. Na plus działa tu również genialna produkcja. Moi sąsiedzi lubią to!:)

ZAGRANICA

Cult Of Luna – The Long Road North

W świecie motoryzacji za synonim jakości można z pewnością uznać Mercedesa czy BMW. W muzycznym świecie metalu takim Mercedesem jest bez wątpienia ekipa Szwedów z Cult Of Luna, której przez ponad 20 lat kariery nie przytrafiło się żadne potknięcie i każdy kolejny album można bez wahania uznać za wzorzec przedstawiciela post metalu. Nie inaczej jest i tym razem ponieważ „The Long Road North” co najmniej podtrzymuje poziom poprzedników a momentami może nawet go przeskakuje. Jest to jednocześnie najbardziej specyficzne wydawnictwo Cult Of Luna od lat, które niesamowicie doceniam i szanuję ale wracam do niego sporadycznie – w ramach swego rodzaju rytuału.

Messa – Close

Messę traktuję jako jedno ze swoich największych muzycznych odkryć kończącego się roku. Sytuacja ta może się wydawać o tyle ciekawa, że zespół miałem okazję słyszeć na Red Smoke Festivalu kilka lat temu. Niestety (z braku wiedzy o zespole) z okazji tej nie skorzystałem. A szkoda bo Włosi grają muzykę niesamowicie ciekawą, na każdym albumie inną no i mają do tego olbrzymi atut w postaci bardzo charakterystycznej i charyzmatycznej wokalistki, której styl śpiewania przypomina momentami Chelsea Wolfe. Jej głos brzmi świetnie w połączeniu z rockowo/metalowymi dźwiękami i mogłoby się to wydawać oklepane bo mamy już kobiety w świecie metalu ale uwierzcie mi – ta jest inna.

Napalm Death – Resentment Is Always Seismic

Tegoroczne wydawnictwo Napalm Death nie przynosi całkowicie nowego materiału tylko 8 dodatkowych utworów ze świetnego „Throes Of Joy In The Jaws Of Defeatism”. Przy czym „tylko” należy tutaj traktować umownie ponieważ EPka trwa prawie 30 minut co stawia ją na równi z niektórymi pełnoprawnymi wydawnictwami. Dla fanów twórczości brytyjskiej legendy jest to pozycja obowiązkowa. Jeśli natomiast przez ponad 40 lat scenicznej działalności ekipie z Birmingham nie udało się kogoś przekonać do swojej muzyki to album spokojnie może odpuścić.

Wo Fat – The Singularity

Teksańczycy z Dallas wrócili po 6 latach studyjnej ciszy i nagrali „kolejny taki sam album”. Faktycznie „The Singularity” nie jest w żaden sposób przełomem ale Wo Fat to klasa sama w sobie i dowodem na to jest właśnie ten album, który jest swoistym „the best of” progresywnego grania stonerowego: 7 utworów ledwie mieszczących się na krążku porywa nas w świat gitarowych historii, od których trudno się oderwać choć na chwilę by nie poczuć, że ominęło nas coś wyjątkowego.

Jack White – Fear Of The Dawn

„Fear Of The Dawn” nie jest z pewnością najlepszym albumem, przy którym palce maczał Jack White. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę tylko solową twórczość artysty to tu otwiera się już pole do dyskusji. Nowy album nie jest dziełem wybitnym ani przełomowym. Przynosi jednak bardzo dużo dynamicznej gitarowej muzyki, która może przywołać pozytywne wspomnienia związane z czasami The White Stripes. Natomiast utwór tytułowy jest jedną z najciekawszych rzeczy jaką White nagrał na przestrzeni przynajmniej ostatnich kilkunastu lat.

White Ward – False Light

Trzy lata temu „Love Exchange Failure” z miejsca podbił moje muzyczne serce i szturmem wbił się do podsumowania rocznego. Dziś – prawie 8 miesięcy po premierze – jego następca wywołuje jeszcze mocniejsze emocje, tym razem związane z krajem, z którego pochodzą muzycy White Ward. Trudno powiedzieć czy „False Light” jest krążkiem lepszym od poprzednika. Pewne jest to, że jest albumem innym i wydanym w totalnie różnej sytuacji. Dodatkowo przynosi bardzo dużo momentów, obok których trudno przejść obojętnie – zwłaszcza gdy odpowiednio zinterpretujemy poszczególne wersy utworu „Cronus”.

Ufomammut – Fenice

Włochom nie udało się wytrzymać długo w zawieszeniu i po przerwie reaktywowali projekt w lekko zmienionym składzie. Zmiana ta przynosi powiew świeżości, który czuć od razu gdy porówna się „Fenice” np. z „8”. Na nowym krążku znajdzie się dla słuchacza zdecydowanie więcej przestrzeni a dla muzyków miejsca do eksplorowania nowych rejonów. „Fenice” to pole do eksperymentów. Sporo tutaj delikatniejszych momentów, elektroniki i rozbudowania. Jednak charakterystyczny styl zespołu został zachowany i na żywo nowy materiał z pewnością sprawi, że nikt w promieniu kilkunastu kilometrów nie zaśnie gdy na scenie są Włosi.

The Afghan Whigs – How Do You Burn?

Grono przedstawicieli grunge’owej fali lat 90tych ubiegłego wieku skurczyło się już praktycznie do minimum. Na scenie pozostał już tylko Eddie Vedder, chyba że na scenę spojrzymy trochę szerzej! Wtedy przypomnimy sobie, że w tamtym okresie o grunge ocierała się również ekipa Afghan Whigs, która dopiero później skręciła w kierunku alternatywy czy nawet soulu. Greg Dulli wraz z zespołem nie wydaje płyt zbyt często (w tym stuleciu dopiero trzy) ale każda z nich jest swego rodzaju małym dziełem sztuki, która dość wyraźnie odbiega od sztuki współczesnej. Afghan Whigs grają w swojej lidze, czują się w niej bardzo dobrze i podobne odczucia powinni mieć również fani zespołu.

Elder – Innate Passage

Amerykanie sprawili fanom progresywnego rocka piękną końcówkę roku nagrywając album, który powinien zamknąć usta malkontentom, którzy żerowali na „Omens”. „Innate Passage” muzycznie cofa się do wcześniejszych wydawnictw i zabiera słuchacza w podróż do świata, w którym wszystko trwa co najmniej kilkanaście minut i rozwija się bardzo powoli serwując przy okazji mnogość wątków. Elder dość wyraźnie odszedł od swoich korzeni ale nadal gra w gatunkowej ekstraklasie i z pewnością podpasuje również fanom progresji sprzed kilkudziesięciu lat.

Ecstatic Vision – Elusive Mojo

Amerykanie z Ectatic Vision to moje kolejne odkrycie z festiwalu Red Smoke. Przepis na ich muzykę wygląda mniej więcej następująco: do garnka wrzuć klasykę grania garażowego oraz heavy psych, posyp je space rockiem oraz innymi przyprawami z gatunku „rock” czyli jazz- i kraut-. Wszystko to dokładnie wymieszaj a następnie dolej wiadro kawy. W efekcie otrzymasz „Elusive Mojo”, z którego utwory pierwszy raz usłyszałem na żywo a dopiero później z płyty. Mimo pewnych ograniczeń zespołowi w studio udało się zmieścić sporo klimatu prezentowanego na koncertach. A na żywo Ecstatic Vision wypada wprost rewelacyjnie!!

Wyatt E. – Al Beluti Daru

Zdecydowanie najbardziej odjechane odkrycie tego roku, na które trafiłem na festiwalu Red Smoke w Pleszewie. Wystarczy powiedzieć, że Wyatt E. to duet powstały w Izraelu ale rezydujący w Belgii. Członkowie projektu występują na scenie w orientalnych strojach zasłaniających twarz a ich muzyka zabierze słuchacza w świat mrocznych klimatów starożytnych imperiów. Pamiętacie grę Prince Of Persia w 3D? W jednej z części za muzykę odpowiadała ekipa Godsmack. W tej roli zdecydowanie bardziej sprawdziłby się Wyatt E. oferując słuchaczowi klimat Persji ale w odsłonie drone/psychodelicznego rocka z dużą dawką elektroniki. „Al Beluti Daru” to tylko 2 utwory trwające lekko ponad 37 minut ale nawet to wystarczy by przenieść słuchacza do innego wymiaru.

Colour Haze – Sacred

Niemiecka legenda powróciła, niejako z zaskoczenia i zafundowała słuchaczom ponad 40 minut grania zdecydowanie bardziej psychodelicznego niż stonerowego dając sobie jednocześnie miejsce do kilku eksperymentów. „Sacred” z pewnością nie strąci z tronu takich klasyków jak „Tempel” ale jest to nadal spory kawałek muzyki nagranej z sercem. Jest to również kolejny materiał mogący służyć młodym kapelom jako wzorzec tego, że mimo prawie 30 lat na scenie można nadal grać świeżo i z pomysłem.

Tradycyjnie nie pozostaje mi nic innego jak tylko życzyć czytelnikom wszystkiego dobrego w nadchodzącym roku. Niech będzie lepszy od 2022 i bogaty w ciekawe premiery.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *