W zasadzie „Catharsis” można by zrecenzować jednym zdaniem: ekipa Machine Head zebrała wszystko co najgorsze w swojej dotychczasowej dyskografii i umieściła to na tym krążku.
Historia zespołu Roberta Flynna to pasmo wzlotów i upadków. Po świetnym początku nadeszła era nu metalowa, która w znaczny sposób naruszyła reputację grupy. Tę szybko odbudowano za pomocą świetnych „Through The Ashes Of Empires” i „The Blackening”. W przypadku dwóch kolejnych albumów zdania są podzielone jednak ogólny ich odbiór jest raczej pozytywny. „Bloodstone & Diamonds” można uznać za ponowną próbę odnalezienia siebie. Zatem za cholerę nie jestem w stanie zrozumieć w jakim celu zespół zrobił krok (ba! kilkadziesiąt kroków!) wstecz i nagrał coś za co już kilkukrotnie był piętnowany?
Albumowe zapowiedzi nie zwiastowały niczego dobrego. Jedynie „Kaleidoskope” utkwił mi w pamięci i to głównie ze względu na teledysk, po którego obejrzeniu sugerowana jest oczu kąpiel (chociaż utwór sam w sobie nie wypada źle). Reszta przeszła bez echa lub wzbudzała poczucie rozczarowania.
Dlatego początkowy fragment otwierającego album „Volatile” wywołał bardzo pozytywne zaskoczenie. Czar jednak prysł po kilkunastu sekundach – w momencie usłyszenia donośnego „fuck the world!!” w wykonaniu Flynna. Co proszę? Takimi tekstami może operować młodzieżowa kapela punkowa a nie 50-letni facet o takiej „renomie”. Żenada… Niestety takich „smaczków” na płycie pojawia się co najmniej kilka i mimo szczerych chęci w sprawie nie skupiania się na tekstach nie udało mi się ich „nie usłyszeć” bo zwyczajnie rażą uszy.
Skupmy się zatem na innych aspektach albumu i kontynuujmy omawianie negatywów. „Catharsis” jest najdłuższym albumem w dyskografii Machine Head. I niestety to czuć i widać od razu po track liście i czasie trwania: 15 utworów przekraczających łącznie 74 minuty – serio?
Po wydaniu „Supercharger” na początku XXI wieku na zespół zostało wylane wiadro pomyj za przejście do grania typowo nu metalowego. Z perspektywy czasu album ten nadal nie powala jednak stanowi jakiś monolit i „trzyma się kupy”. „Catharsis” natomiast to pomieszanie z poplątaniem, zestawienie praktycznie wszystkiego prezentowanego przez grupę do tej pory – coś na wzór zbioru b-side’ów z ostatnich 25 lat. I tak jak w 2001 roku była moda na nu metal i w jakiś sposób można tłumaczyć taki krok tak teraz prawie nikt już tak nie gra i problemy z logicznym rozrysowaniem tematu miałby pewnie nawet Jacek Gmoch.
W 2018 roku Machine Head w wersji nu metalowej brzmi jak Slipknot dla ubogich. Przy takich utworach jak „Triple Beam” czy „Bastards” traci się resztki ochoty do słuchania tego wydawnictwa. I tu pojawia się kolejny problem bo te „muzyczne potworki” upakowane są w pierwszej części albumu. Tego, komu uda się przez nie przebrnąć, czeka całkiem miła niespodzianka bo dalej jest już ciekawiej.
„Hope Begets Hope” może i nie powala ale udowadnia, że nawet konwencja nu metalowa może jakoś brzmieć. Ciekawie robi się przy „Screaming At The Sun”. Mieszane uczucia wzbudza „Behind The Mask”, który fajny motyw balladowy krzywdzi drażniącymi chórkami. Dowodem na umiejętność pisania z klasą może być „Heavy Lies The Crown” – najdłuższy i najbardziej rozbudowany utwór na „Catharsis”. Po leniwym wstępie następuje stopniowe przyspieszenie z kilkoma punktami kulminacyjnymi. Nie można było tak od razu panowie?? Niestety jest to jedyny fragment, który można by podciągnąć pod czasy „The Blackening”. Do skromnego worka z plusami można jeszcze w ostateczności wrzucić „Eulogy”.
„Catharsis” mógł być co najmniej przyzwoitym punktem w dyskografii Machine Head. Niestety po drodze popełniono szereg błędów, które sprawiają, że w obecnej formie jest to pozycja ciężkostrawna i trudna do przebrnięcia nawet dla fanów zespołu. Krytyczne recenzje oraz oceny nie są wystawiane na wyrost. „Catharsis” skrócony do 40-45 minut i okrojony do 8-9 utworów z pewnością tylko by zyskał. A tak niestety jest najgorszą pozycją w dyskografii grupy i jednym z kandydatów do największych rozczarowań 2018 roku.
Co do warstwy tekstowej to Robb Flynn czy żeby daleko nie szukać Max Cavalera nigdy nie należeli do przesadnie lotnych autorów. Ogólnie rzecz biorąc artystów z kręgu metalowego, którzy potrafią pisać jest raczej mniej niż więcej. Także nie czynił bym z tego głównego zarzutu wobec jakiejkolwiek płyty.
Ale to nie jest główny zarzut;)
Szczerze mówiąc to ja także nie rozumiem tej wolty stylistycznej Roba Flynna. Wydawało się, że po kilku poprzednich płytach wreszcie znaleźli swój styl i teraz ich wydawnictwa pójdą drogą dajmy na to Overkill albo Kreator czyli będą bezpieczne ale jednocześnie przynajmniej na przyzwoitym poziomie tym bardziej że słabi muzycy z Flynnem nie grają. Tymczasem Rob postanowił „zaskoczyć”, szkoda że powrotem do stylu swoich najsłabszych albumów. Liczę że kubeł zimnej wody jaki dostał w zasadzie od wszystkich swych fanów przemówi mu do rozsądku.