„VII: Sturm und Drang” i najnowszy album Lamb Of God dzieli najdłuższa przerwa w historii zespołu. W ciągu tych 5 lat pojawił się jeszcze album z coverami nagrany pod szyldem Burn The Priest (pierwotna nazwa zespołu używana do 1999 roku) ale to zupełnie inna bajka i rzecz raczej do szybkiego zapomnienia.
Przyznam szczerze, że przez te kilka lat trochę brakowało mi Amerykanów zatem z radością przyjąłem informację o nadchodzącym nowym wydawnictwie. Jednak od razu po opublikowaniu w Internecie tytułu albumu zapaliła mi się w głowie czerwona lampka. Może to i głupie ale „self titled” w większości przypadków kojarzą mi się z pójściem na łatwiznę i brakiem pomysłu na siebie.
Humor poprawiła mi pierwsza zapowiedź – „Checkmate”, która oczywiście niczym nie zaskakuje ale z pewnością zadowoli fanów zespołu i sprawdzi się na koncertach: mamy tu ciężar, groove, jednym słowem utwór „niesie” czyli jest to taki typowy Lamb Of God.
Druga zapowiedź – „Memento Mori” zaskakuje bardzo długim, delikatnym wstępem. I chyba jedynie tym. Podobnie jest z „New Colossal Hate” i „Routes” chociaż ten wyróżnia się gościnnym występem Chucka Billy’ego z Testamentu. Gość za mikrofonem pojawia się jeszcze w „Poison Dream” – tym razem jest to Jamey Jasta z Hatebreed. I tu aż chciałoby się powiedzieć, że dzięki temu utwór robi różnicę ale nie można ponieważ zwyczajnie nie robi.
W tym momencie dochodzimy do największej bolączki Lamb Of God w 2020 roku. Niby mamy tutaj groove, charakterystyczne brzmienie i dużą dynamikę ale co z tego skoro praktycznie żaden fragment „Lamb Of God” nie zapada w pamięć? Wszystko brzmi tak jakby było zagrane na jedno kopyto. Gdy album leci gdzieś w tle to trudno zorientować się czy to jeszcze jeden utwór czy już zaczął się kolejny. Wszystko zlewa się w jedną całość, która w tym tle sprawia dość przyjemne wrażenie. Jednak gdy album wyciągniemy na pierwszy plan i spróbujemy się na nim skupić to okazuje się, że Randy z ekipą przynudza i po kilkunastu minutach zwyczajnie nudzi.
Lamb Of God nigdy nie był zespołem wybitnym, kształtującym scenę ale muzycy na przestrzeni lat grali swoje i robili to z pomysłem i często polotem. Tutaj brakuje mi jednego i drugiego. „Lamb Of God” brzmi jak zbiór odrzutów lub B-Side’ów z poprzednich wydawnictw. Jeśli uznać brak tytułu za jakąś formę podsumowania dotychczasowej twórczości (co niektórzy w Internecie sugerują) to to podsumowanie jest zdecydowanie nieudane.
Z sentymentu do starych czasów starałem się znaleźć jakieś plusy nowego wydawnictwa. I oczywiście bez problemu wyszukamy tutaj kilka ciekawszych fragmentów. Ale największym jest bez wątpienia produkcja: album brzmi czysto, klarownie i jednocześnie odpowiednio ciężko. Jednak z drugiej strony co z tego skoro przez zaprezentowany tutaj materiał zwyczajnie nie ma się ochoty do niego wracać?