Najdłuższa przerwa studyjna w historii Kvelertak przerwała 3-letni cykl wydawniczy. A co wydarzyło się w ekipie Norwegów przez te 4 lata, które przyszło czekać fanom na „Splid”? Najważniejszym wydarzeniem jest bez wątpienia zmiana wokalisty. Erlenda Hjelvika w połowie 2018 roku za mikrofonem zastąpił Ivar Nikolaisen. Pulę roszad w składzie uzupełnia zmiana perkusisty, która nastąpiła rok później.
A jak to przełożyło się na zespół i najnowsze wydawnictwo? Pierwsza zapowiedź albumu – „Bratebrann” nie zwiastowała większego przełomu. I nawet Ivar z mikrofonem nie brzmiał diametralnie różnie od swojego poprzednika. Co więcej – z „Bratebrann” miałem podobny problem jak z „1985” z poprzedniego albumu – zdecydowanie nie była to miłość od pierwszego wejrzenia i oba utwory osłuchały się dopiero po kilkunastu podejściach.
Druga zapowiedź – „Crack Of Doom” to już inna bajka. Gościnnie pojawia się tu Troy Sanders Z Mastodona i w utworze wyraźnie słychać naleciałości jego macierzystego zespołu. Utwór ten „przyjął się” zdecydowanie szybciej od pierwszej zapowiedzi – prezentował coś nowego i dawał nadzieję na dobry album.
Zatem pełen optymizmu włączyłem „Splid” i…. dość drastycznie się przejechałem ponieważ z całym krążkiem była podobna sytuacja jak z „Bratebrann”. Po pierwszym przesłuchaniu praktycznie nie miałem ochoty do niego wracać. Nie zmieniło się to przy drugim, trzecim czy czwartym podejściu. Proces oswojenia się ze „Splid” zajął kilka tygodni, po których mogę stwierdzić, że w pełni zaakceptowałem nową odsłonę Norwegów ze Stavanger. Zatem czemu nie zaskoczyło to od razu?
Na „Splid” czuć wyraźny powiew świeżości spowodowany zmianą wokalisty. Jego styl śpiewania nie różni się znacząco od poprzednika jednak Ivar wniósł do zespołu coś innego – nową wizję tworzonej muzyki. Z jednej strony praktycznie po chwili rozpoczynającego album „Rogaland” wiadomo, że to Kvelertak i ta świadomość towarzyszy słuchaczowi przez większość albumu.
Jednak z drugiej zespół dość wyraźnie spuścił z tonu i przy jednoczesnym zachowaniu korzeni stał się bardziej „radio-friendly”. Efekt od razu można było zauważyć na listach sprzedażowych i tak w Norwegii album dotarł do 1 miejsca, w Niemczech do 12tego, w Szwecji zaś do 19tego. Tak wysoko poza ojczyzną zespół nigdy nie był.
No to jaki w końcu jest ten „Splid”? Przede wszystkim zróżnicowany. Nowy album przynosi 11 utworów o łącznym czasie trwania lekko przekraczającym 58 minut. Tym samym jest to najdłuższa pozycja w dyskografii zespołu. I początkowo była to jedna z większych bolączek wydawnictwa bo w okolicach 8-9 utworu pojawiało się już znużenie.
A szkoda bo praktycznie pod sam koniec albumu umieszczony został jeden z najciekawszych utworów ze „Splid”. „Delirium Tremens” zaskakuje. Zaczyna się bardzo niepozornie, wręcz balladowo. Sielanka kończy się przed upływem 3 minuty gdzie zaczyna się atmosfera niepokoju. Ta z minuty na minutę rośnie by w końcu kilkukrotnie wybuchnąć niczym gwałtowna letnia burza, przedzielona krótkimi oknami pogodowymi. Wszystko to zamknięte jest w lekko ponad 8 minutach czasu trwania.
Z podobnym wariactwem do czynienia mamy w niewiele krótszym „Fanden Ta Dette Hull!” gdzie spokojną atmosferę burzy w pewnym momencie nagły zwrot akcji, szaleńcze tempo i równie pokręcone 2 solówki. I taką właśnie ekipę Norwegów lubię – z lekką nutą opętania, dużą zadziornością i elementami spod szyldu hardcore.
I właśnie tych czynników początkowo brakowało mi na „Splid” bo w podobnej konwencji utrzymany jest praktycznie jeszcze tylko „Necrosoft”( i zamykający album „Ved Bredden Av Nihil”, którego fragmenty ocierają się o black metal). Ale nawet w nim zawarta jest duża doza przebojowości, której momentami brakowało na poprzednich wydawnictwach. Tutaj jest jej na pęczki.
Przy „Uglas Hegemoni” trudno nie ruszać nogą w rytm muzyki, podobnie jest w przypadku „Discord”. Po drugiej stronie stoi bardzo spokojny „Tevling”, którego początek przypomina stylowo „Delirium Tremens”. Również i tu słuchacz oczekuje wybuchu, który jednak nie następuje i cały utwór utrzymany jest w stonowanej konwencji.
Po końcowych sekundach „Splid” można dojść do wniosku, że materiału na płycie jest trochę za dużo. Jednak rozbierając album na czynniki pierwsze trudno stwierdzić co tak na prawdę nadawałoby się do usunięcia. Mi przychodzi do głowy tylko „Stevnemote med Satan”, który na tle całości nie wyróżnia się zupełnie niczym. Reszta albumu stanowi raczej zwartą całość. Całość, do której słuchacze znający wcześniejsze dokonania Norwegów, będą się musieli przyzwyczaić.
Jeśli nawet pierwsze wrażenie będzie przeciętne to warto dać „Splid” jeszcze kilka szans. Istnieje wtedy duża szansa, że będzie tak jak w moim przypadku i za którymś razem „zaskoczy” i polubimy się z nową odsłoną Kvelertaka. Będzie to o tyle łatwe, że nowy album przynosi na prawdę bardzo dobrej muzyki, która może sprawić, że „Splid” znajdziemy w różnego rodzaju podsumowaniach rocznych.