Iron Maiden – The Final Frontier

iron maiden the final frontierGdy wszyscy myśleli, że ekipa Iron Maiden ma już do perfekcji opanowaną sztukę wydłużania/przedłużania, światło ujrzał „The Final Frontier”. Okazało się, że nawet mistrzowską formę da się jeszcze doszlifować – krążek zamyka się w 77:36 czyli o prawie 5 minut więcej niż dotychczasowy rekord pobity na „A Matter Of Life And Death”. Co ciekawe – dłużyzny, które chciałoby się usunąć czuć tu ewidentnie już przy pierwszym przesłuchaniu.

Już na starcie zespół mógł zaoszczędzić ponad 4,5 minuty rezygnując z pierwszej części „Satellite 15… The Final Frontier”. „Satellite 15…” w niczym nie przypomina dotychczasowej twórczości grupy. W zasadzie w tym momencie moglibyśmy się cieszyć, że zespół przeciera nowe szlaki itp. Niestety nie za bardzo jest z czego bo to pseudo-industrialne coś niczego ciekawego do twórczości grupy nie wnosi. Kawałek można potraktować jako ciekawostkę przy pierwszym przesłuchaniu ale przy kolejnych zaczyna nużyć i najchętniej przełączyłoby się na następny utwór. Problem w tym, że druga jego część „… The Final Frontier” jest na prawdę przyjemna i ma w zasadzie tylko jedną wadę – ciągłe powtarzanie tytułu tak samo irytujące jak np. w „The Angel And The Gambler” z czasów Bayleya. Poza tym utwór robi bardzo dobre wrażenie.

Gorzej jest z singlowym „El Dorado”, który jest zwyczajnie miałki. Na „The Final Frontier” mamy 10 kompozycji, nie wiem co podkusiło zespół do promowania albumu jedną z najsłabszych…

Zdecydowanie lepiej w tej roli sprawdziłby się np. dynamiczny i przebojowy „The Alchemist” (najkrótszy utwór z płyty) a samo „El Dorado” nominowałbym do opuszczenia albumu. I już mielibyśmy płytkę lżejszą o ponad 10 minut. A to przecież dopiero sam początek albumu i nadal mamy ogromny potencjał do „wycinki”. Teoretycznie najbardziej nadawałaby się do tego druga połowa krążka złożona z samych rozbudowanych kompozycji. Problem w tym, że to właśnie one wypadają najlepiej. W zasadzie wszystkie mają podobną konstrukcję ze spokojnym wprowadzeniem ale w praktyce każdy z nich jest inny.

Świetnie prezentuje się zamykający album „When The Wild Wind Blows”. Wcale nie czuć tu tych 11 minut trwania. Kawałek po prostu wciąga i jest jedną z najlepszych rzeczy stworzonych przez zespół od wielu lat. Równie interesująco wypada „The Talisman”, który z początku brzmi jak biwakowa piosenka: późna noc, ognisko, gitara akustyczna i Dickinson snujący interesującą opowieść. „The Man Who Would Be King” również wciąga i momentami intryguje.

Pozostałe 2 utwory z drugiej części krążka: „The Isle Of Avalon” oraz „Starblind” poziomu nie zaniżają ale pojawiają się tutaj fragmenty niepotrzebne a same utwory aż proszą się o skrócenie. Tak samo jest z „Mother Of Mercy”, który mimo tylko lekko ponad 5 minut trwania momentami nuży i obok „El Dorado” jest najsłabszym ogniwem tego wydawnictwa. Zdecydowanie lepiej wypada „Coming Home”, który jest powrotem do dawnej, balladowej odsłony zespołu. Aż chciałoby się więcej.

Niestety takie uczucie nie towarzyszy nam po przesłuchaniu całego „The Final Frontier”. Niby te 70kilka minut mija przyjemnie z kilkoma świetnymi momentami ale po którymś razie człowiek zaczyna sobie zadawać pytanie: ile jeszcze tak można? Praktycznie od 20 lat („The X Factor”) ze szczególnym naciskiem na okres od powrotu Dickinsona zespół nachalnie dąży do rozciągania swojej twórczości do granic możliwości. Powoli ta konwencja zaczyna się wyczerpywać i przy kolejnych „tasiemcach” zespół zacznie w zastraszającym tempie zjadać własny ogon (co w sumie już od wielu lat niektórzy mu zarzucają;) Chciałoby się chociaż chwilowego powrotu do szybkiego, dynamicznego i przede wszystkim krótszego grania z lat 80tych….

Moja ocena -> 6/10

 

Iron Maiden na YouTube

3 myśli nt. „Iron Maiden – The Final Frontier”

  1. Gdy ten album się ukazał, przez długi czas słuchałem go bez przerwy, a „When the Wild Wind Blows” potrafiłem zapętlać przez jakieś dwie godziny 😉 Ostatnio w całości słuchałem tego albumu jakieś 2-3 lata temu i nie mam ochoty do niego wracać. Z dłuższych utworów tylko w „When the Wild Wind Blows” nie ma żadnego niepotrzebnego dźwięku, pozostałe należałoby skrócić (lub wywalić) i zamknąć całość w max. 50 minutach.

    Do moich ulubionych fragmentów, poza wyżej wspomnianym utworem, należą także „Coming Home”, „The Talisman” i „The Final Frontier” (bez „Satellite 15”) 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *