Zespół zakończył lata 80te ambitnym, wielowarstwowym i momentami wydumanym „Seventh Son Of A Seventh Son”. W lata 90te wszedł jego totalnym zaprzeczeniem: krążkiem prostym, surowym i cięższym. Z jednej strony był to bardzo dobry krok bo grupy nie można było posądzić o odcinanie kuponów i „kserowanie się”. Problem w tym, że gdzieś po drodze zagubiona została wena i umiejętność tworzenia utworów na wysokim poziomie. Najlepszym dowodem na to jest singlowy „Bring You Daughter…. To The Slaughter” – jedna z najgorszych rzeczy jakie zespołowi udało się popełnić. Gdyby ktoś kilka lat wcześniej powiedział Harrisowi, że wypuszczą tego potworka do mediów to ten popukałby się pewnie w czoło. Najśmieszniejsze jest to, że ten zlepek kiczu i tandety miał bardzo dobre przyjęcie i był bodajże jedynym numerem jeden grupy w Wielkiej Brytanii. Nic tylko pogratulować gustu;) Na szczęście drugi singiel – „Holy Smoke” to już rzecz ze zdecydowanie wyższej półki. W uszy od razu rzuca się tu Dickinson śpiewający zdecydowanie bardziej zadziornie i mocniej niż zwykle. „Holy Smoke” nie jest wybitnym utworem, daleko mu do zespołowych klasyków ale i tak na tle całego albumu się wyróżnia. Niemoc twórcza jest tutaj mocno odczuwalna. „Tailgunner” jest najsłabszym „otwieraczem” w dotychczasowej historii grupy. Zamykający krążek „Mother Russia” rywalizuje z „Bring Your Daughter…” o miano najgorszego gniota stworzonego przez zespół. Z założenia miała to chyba być kontynuacja wzorca wyznaczonego przez „Rime Of The Ancient Mariner” i „Alexander The Great”. Niestety wyszło jak wyszło… A słuchanie „No Prayer…” można zakończyć po „Hooks In You”. Oczywiście nie cały krążek jest paskudny i bez problemów można znaleźć tutaj lepsze momenty. Bardzo fajnie rozpoczyna się „The Assassin”. Niestety po kilkudziesięciu sekundach całość się rozjeżdża. W ucho wpada chwytliwy refren „Fates Warning”. Niestety musi on bronić się rękami i nogami przed wciągnięciem w nijaką resztę utworu. Podobnym przypadkiem jest „Run Silent Run Deep”. Ciekawe fragmenty odnajdziemy w „Public Enema Number One” i „Hooks In You” ale jest to już raczej szukanie na siłę. Tak na prawdę to obok wspomnianego „Holy Smoke” broni się tutaj w całości tylko utwór tytułowy, z początku nietypowy dla zespołu. Dopiero po pewnym czasie ukazuje prawdziwe oblicze grupy. Oblicze na tamten moment zmęczone i wypalone. Po wielu latach znajomości z „No Prayer For The Dying” dochodzę do wniosku, że głównym problemem tego albumu jest to, że powstał po (co najmniej) 5 genialnych albumach. Gdyby krążek ten został wydany po debiucie lub „Killers” to odbiór pewnie byłby zupełnie inny. Inaczej też patrzylibyśmy na jakość zawartego tutaj materiału. A tak fani zespołu karmieni „na bogato” przez tyle lat mieli problem po odstawieniu od koryta i przejście na dietę wegetariańską limitowaną. „No Prayer For The Dying” ma kilka lepszych momentów ale przez większość czasu jest nijaki. Na szczęście słuchanie go nie jest jakąś wybitną katorgą i od czasu do czasu można do niego wrócić.
Moja ocena -> 5/10