Kiedy ktoś pyta mnie o najsłabsze albumy w dyskografii Iron Maiden bez zastanowienia odpowiadam: „No Prayer For The Dying” i „Fear Of The Dark”. Jednak przy każdym odświeżaniu dyskografii grupy dochodzimy do nieszczęsnego 2003 roku i premiery „Dance Of Death”… Nie jestem pewien ale jest to chyba próba wyparcia tego albumu ze świadomości, organizm sam się przed nim broni. Ale zacznijmy od początku. Po serii genialnych płyt zespół zaczął błądzić i kombinować. Głównie polegało to na rozciąganiu kompozycji do granic możliwości. Pół biedy gdy nie traciła na tym ich jakość. Ale z tym bywało różnie. Wszystko rozkręciło się na dobre na „The X Factor” i było kontynuowane na „Virtual XI”. Mimo ostrej krytyki lubię te krążki – Bayley to nie Dickinson ale też ma kawał głosu i umie z niego korzystać. Powrót Bruce’a i wydanie „Brave New World” nie zmieniło trendu. Jednak poziom skoczył drastycznie w górę a sam krążek jest uznawany za jedno z największych osiągnięć zespołu. No ale niestety później nadszedł ten nieszczęsny rok 2003. „Dance Of Death” jest wszystkim tym co w tej rozciągniętej odsłonie zespołu najgorsze. Fakt faktem – nie ma tu takich a-słuchalnych gniotów jak „Bring Your Daughter…” lub „Mother Russia”. Ale kompozycje ciągną się po 6-8 minut i tak na prawdę w większości z nich niewiele się dzieje. Emocji w nich tyle co w meczach piłkarskiej Ekstraklasy. W zasadzie ciśnienie podnosi tylko „Montsegur” (głównie ze względu na większą dynamikę i wysoki śpiew Dickinsona), rozbudowany utwór tytułowy oraz pompatyczny „Paschendale”. Jednak są to tylko niewielkie skoki pulsu, którym daleko do dawnych dokonań lub nawet tych ostatnich z „Brave New World”. Na plus punktuje jeszcze najkrótszy na płycie „Rainmaker”. A reszta? Jest bo jest… Nie straszy tak jak wspomniane przed chwilą potworki z „No Prayer For The Dying” ale nie wzbudza również żadnych pozytywnych emocji i jest jałowa niczym potrawy w barach mlecznych. No i przede wszystkim całość jest zdecydowanie za długa. Te 68 minut podzielona na 11 utworów ciągnie się niczym „Moda Na Sukces”. Sytuacji nie poprawia Dickinson, któremu również daleko do najwyższej formy. Na „Dance Of Death” nie znajdziemy momentów, których słuchanie sprawiałoby przykrość, przy których odczuwalibyśmy dyskomfort. Ale czy można to uznać za zaletę czy raczej tylko za brak wady?:) Krążek może lecieć sobie w tle np. przy kopaniu rowów lub rozładowywaniu palety towarów na półkę: wtedy nie przeszkadza i nie odwraca uwagi od wykonywanej czynności. Do samochodu go nie polecam – momentami można zasnąć.
Wisienką na torcie tego albumu jest jego okładka. Członkowie zespołu mieli chyba chwilę słabości – fascynacji turpizmem. Paskuda z „Dance Of Death” bije na głowę brzydki cover od „Virtual XI”. Grafik płakał jak projektował…
Moja ocena -> 5/10
Według mnie na tym albumie znalazł się co najmniej jeden „godny” następca takich gniotów, jak „Heaven Can Wait”, „Can I Play with Madness”, „Bring Your Daughter…” czy „Weekend Warrior” – a jest nim „No More Lies”. Niby większość utworu jest ok, ale ten refren – tragedia. W całej kompozycji tytułowe słowa są powtórzone chyba z milion razy. Niby nie jest to nic niezwykłego u Ironów, często tworzą takie monotonne refreny, ale rzadko aż tak irytujące jak tutaj. Chyba tylko „The Angel and the Gambler” irytuje mnie bardziej pod tym względem.
Ja bym tak surowo tego albumu nie oceniał, chociaż zjazd formy po Brave New World jest duży. Ale mam też do niego sentyment, bo to pierwszy album IM, na który czekałem już jako ich fan. Wymienione przez Ciebie numery faktycznie są najlepsze, ale moim zdaniem poziom trzyma jeszcze Wildest Dreams. Nie jest to otwieracz na miarę Aces High czy The Wicker Man, ale tragedii nie ma. Poza tym mam słabość do No More Lies – na yt jest świetny filmik o Manchesterze United z tym numerem w podkładzie. No i ani słowem nie wspomniałeś o Journeyman, który jest moim zdaniem świetną balladą. Poza tym reszta utworów przelatuje przez głowę nie pozostawiając większych wspomnień.
Lubię mecze Ekstraklasy (takie dziwactwo), ale wolę tę płytę. Okładka paskudna, wiadomo, ale utwór tytułowy to moim zdaniem naprawdę bodaj najlepsza rzecz, jaką nagrali, a wśród pozostałych dziesięciu kompozycji nie umiem wskazać choćby jednej, która byłaby kiepska. Może to sentyment.;)
Recenzent już na samym starcie sam się spalił pisząc że FOTD i NPFTD to najsłabsze albumy. Oceniaj obiektywnie a nie osobiście, bo potem ktoś wchodzi i czyta takiego gniota i faktycznie myśli że są to najgorsze płyty. A obie płytki trzymają niezły poziom i osobiście Fear of the Dark jest moją ulubioną. No Prayer For the dying lubić nie musisz bo to płyta w stylu „Killers” czy pierwszej „Iron Maiden” które nie wszystkim pasują bo są zwyczajnie inaczej zagrane.
Komentujący już na samym starcie spalił się pisząc o czym takimś jak obiektywność/obiektywizm w recenzowaniu. FOTD to Twoja ulubiona płyta a dla mnie to mały gniotek, który ma niewiele do zaoferowania poza utworem tytułowym. Ty jesteś „obiektywny” na swój sposób, ja na swój i tyle w temacie:)
Co ciekawe: użytkownicy RYM mają podobne zdanie co ja;)