Indukti – Idmen

indukti idmenPrzeciętny Kowalski mógłby pomyśleć, że za granicą to Polska tylko Behemothem i Vaderem stoi (no i jeszcze ewentualnie Bayerfull w Chinach czy tam Japonii). A tu zonk! Bo jest jeszcze co najmniej jedna gałąź muzyki, w której jesteśmy mocni, cenieni i szanowani. Chodzi tu oczywiście o granie progresywne z zakresu rocka i metalu. Od dawna renomą w branży cieszy się m.in. Riverside. Co jakiś czas do grona renomowanych dołącza kolejny zespół. Jakiś czas temu przeczytałem w pewnym czasopiśmie bardzo pozytywną recenzję nowego albumu Votum. Na allegro poszukałem ich wcześniejszych płyt. Trafiłem na jedną w bardzo okazyjnej cenie. Akurat ten użytkownik sprzedawał też w identycznej cenie drugi album Indukti – Idmen. Nazwę zespołu kojarzyłem, twórczości w ogóle. Wziąłem w ciemno i nie żałuję. Indukti jest przedstawicielem rocka i metalu progresywnego, cieszy/cieszył się dość dużą popularnością za naszą granicą. Występował na festiwalach w USA i Meksyku. To co odróżnia Indukti od takiego np. Riverside’a czy Votum to Ewa Jabłońska grająca w zespole na skrzypcach. Jej partie bardzo fajnie komponują się z ciężkimi gitarami i jako całość brzmi to ciekawie. Idmen to, jak już napisałem wcześniej, drugi album grupy. Mamy tu 8 kompozycji z których tylko jedna jest krótsza niż 6 minut, dominują tu tracki insrumentalne. Czyli zespół ma nastawienie typowo antyradiowe;) Całość rozpoczyna się od ostrego uderzenia. Ponad 8minutowa „Sansara” od pierwszych sekund atakuje słuchacza ciężarem. Momentami przypomina mi to połamane riffy z Toola albo od Mastodona, do tego dochodzą fragmenty kojarzące mi się z thrashem. Do tego wszystkiego dorzucone zostały skrzypce. Pod koniec utwór ostro hamuje i Indukti prezentuje swoje delikatne oblicze – coś jak instrumentalny, etniczny Soulfly. Dużo niepokoju i lekko nienormalnej atmosfery (głównie za sprawą oderwanych od rzeczywistości wokali: głównie normalnych ale z momentami growlowanymi) przynosi „Tusan Homichi Tuvota” bazujący tekstowo na indiańskiej bajce plemienia Hopi. Po takiej dużej dawce ciężaru 2,5 minuty wytchnienia przynosi słuchaczowi „Sunken Bell” – reprezentant muzyki świata, który ponownie przypomina mi instrumentalne dokonania ekipy Maxa Cavalery. I wcale nie uważam, że jest to wada bo spokojne elementy są jedną z największych zalet Soulfly’a. Po chwili oddechu wracamy do klimatów lekko przytłaczających. „And Who’s The God Now?!” rozpoczyna się niespokojnie, wokalnie brzmi to jak jakiś pogański/indiański obrzęd, później pojawia się normalny wokal ale plemienne klimaty (z małymi przerwami) towarzyszą nam do końca tego świetnego utworu. Jak dla mnie jest to jeden z najlepszych momentów na Idmen. Niczym uderzenie kilkukilogramowego młota jest początek „Indukted”. Szkoda, że dalej utwór trochę się rozjeżdża i zasadniczo prowadzi donikąd. Zdecydowanie ciekawszy jest następny w kolejce „Aemaet”, któremu też ciężaru nie brakuje. Fajnie wypada tu delikatny środek. W lekkim szoku byłem podczas pierwszego przesłuchania „Nemesis Voices”. Krążka słuchałem dość cicho, pojawił się wokal… O kurde! Normalnie Maynard James Keenan. Dałem trochę głośniej, okazało się, że jednak nie:) Co nie zmienia faktu, że głos podobny. Idmen kończy się ponad 11minutowym „Ninth Wave”. Z początku jest tu spokojnie, pojawia się trąbka, po jakimś czasie zespół serwuje nam fragment gitarowej jazdy. Po niej znów zwalniamy, po czym dodajemy do pieca i w tym klimacie brniemy już do końca. Jest to fajne podsumowanie tego krążka. Ekipa Indukti nagrała płytę ciekawą, momentami genialną ale i z kilkoma słabszymi fragmentami. Ogólny odbiór Idmen jest pozytywny. Okazuje się, że w sumie przez przypadek trafiłem na jeden z ciekawszych albumów jakie słyszałem w ostatnim czasie:) A to przecież rzecz nie tak nowa bo z 2009 roku. Warto poznać.

Moja ocena -> 8/10

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *