Foo Fighters

foo fightersNigdy nie czułem jakiegoś większego parcia na poznanie tego co Grohl tworzył po czasach Nirvany. Aż tu pewnego razu trafiłem w pewnej sieciówce na jeden z późniejszych albumów Foo Fighters w atrakcyjnej cenie. Krążek nie był ani rewelacyjny ani rewolucyjny ale było tam kilka bardzo dobrych momentów no i jako całokształt album miał w sobie coś ciekawego. Zatem postanowiłem zapoznać się z resztą twórczości Grohla i spółki. Dziś – gdy znam już wszystkie płyty FF bez żadnego zawahania typuję debiut jako moją ulubioną i najlepszą. A dlaczego? A no dlatego, że po prostu jest to ponad 40 minut bardzo fajnego grania. Już od pierwszych dźwięków debiutu – od wejścia gitar na kilometr śmierdzi tu rockowymi latami 90tymi: takim amerykańskim, garażowym, brudnym graniem. Gdy pierwszy raz usłyszałem „Alone+Easy Target” to doszedłem do mniej więcej takiego wniosku: „Cholera! To mógłby śpiewać Cobain na Incesticide”. Nie wiem jak inni ale ja tu mocno czuję Nirvanę. Podobnie mam w kilku innych fragmentach tego albumu ale już nie tak intensywnie. Ogólnie muszę przyznać, że Foo Fighters stworzyli krążek niesamowicie chwytliwy i przebojowy. Najlepiej wypadają tu fragmenty z cięższymi gitarami i hard rockowym pazurem. Gdyby nie obecność „Big Me” na 3 miejscu track listy to pierwsza piątka byłaby potężnym uderzeniem. A tak po świetnym otwieraczu – „This Is A Call” i „I’ll Stick Around” z charakterystycznym refrenem – mamy chwilę oddechu przed kolejnym gitarowym uderzeniem w nirvanowym „Alone+Easy Target” oraz „Good Grief” kojarzącym mi się, nie wiem czemu, z serią gier Tony Hawk’s Pro Skater. Może mam koślawe ucho ale momentami czuję tu lekkiego amerykańskiego punka z okolic Millencollin czy też Lagwagon(szczególnie w zwrotkach). Przyszła pora na nieszczęsny nr 3. Pisałem wyżej, że głównym atutem tego albumu są fragmenty cięższe. Tu – w „Big Me” jest zdecydowanie lżej i delikatniej. Ale ma to swój urok i utwór jest na prawdę przyjemny. Tak jak „Floaty” czy też „For All The Cows” będący takim pomieszaniem z poplątaniem lekkiego z cięższym. Minusy? Średnio podoba mi się „Weenie Beenie”(taki odpowiednik „Territorial Pissings” z Nevermind tylko słabszy i jakby zrobiony na siłę). Po potężnym początku i środku w końcówce opada napięcie. Nie mogę powiedzieć, że są tam umieszczone słabe utwory(bo nie są!) ale po tym czadzie umieszczonym wcześniej nie robią już takiego wrażenia. Gdyby pomieszać track listę to pewnie moje odczucia byłyby inne. Co ważne – te minusy nie zasłaniają plusów i ogólnego odbioru debiutu Foo Fighters. Ten wypada na prawdę mocno. Często do niego wracam – w sumie najczęściej z całej dyskografii grupy. Uwielbiam ten klimat lat 90tych, który (jak pisałem wyżej) czuć tu z kilometra. Dawno nie trafiłem na żadną nową płytę, która miałaby w sobie choć połowę tego czadu i atmosfery z tamtego okresu. Może ktoś coś zaproponuje?:)

Moja ocena -> 8/10

2 myśli nt. „Foo Fighters”

  1. Jeśli chodzi o lata 90. to na pewno ich znasz, ale nie kojarzę żebyś wspominał kiedykolwiek o Jane’s Addiction. To nie te same klimaty co FF, ale też grają dosyć czadowo i w amerykańskim stylu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *