Trudno uwierzyć w to, że od śmierci Kurta Cobaina minęło już 27 lat. Tyle samo czasu minęło od powstania Foo Fighters, którego album debiutancki oraz obecność w składzie Dave’a Grohla mogły sugerować kontynuację drogi wytyczonej przez legendę sceny grunge. Debiut Foo Fighters zawierał sporo muzyki nawiązującej do Nirvany oraz surowego, garażowego rocka z okolic chociażby Dinosaur Jr.
Niestety z albumu na album podobieństwa te zacierały się a muzyka ekipy Grohla coraz bardziej kierowała się w stronę mainstreamowego rocka. Czasem przynosiło to lepsze, innym razem gorsze skutki. Jednak zawsze utrzymany był pewien poziom, poniżej którego zespół nie schodził na każdym krążku dostarczając co najmniej kilka fragmentów zapadających w pamięć. Zatem każda kolejna premiera nowego albumu wywoływała u mnie duże zainteresowanie i sporo godzin spędzonych z muzyką Amerykanów.
Nie inaczej było i tym razem. Zespół dość długo zwlekał z premierą albumu ponieważ materiał na niego był już nagrany jeszcze w pierwszej połowie zeszłego roku. Jednak w końcu nadszedł TEN dzień i przy pierwszej nadarzającej się okazji odpaliłem „Medicine At Midnight”: bez wcześniejszego zapoznania z singlami, szczegółami albumu, historią i ideą jego powstania.
Pierwsze przesłuchanie zbiegło się z zimowym spacerem po pracy. Jedynym wnioskiem po końcowych dźwiękach albumu było to, że jest on za długi. Po zapoznaniu ze szczegółami wydawnictwa byłem w lekkim szoku gdy okazało się, że „Medicine At Midnight” trwa niespełna 37 minut i ma tylko 9 utworów. Podczas słuchania czas trwania wydłuża się co najmniej dwukrotnie.
Dlaczego? Z prostej przyczyny – najnowszy album Foo Fighters jest zwyczajnie nudny. W wywiadach członkowie zespołu twierdzili, że chcieli nagrać krążek prosty, chwytliwy, przebojowy – idealny na imprezę. Problem w tym, że żadna z tych rzeczy się nie udała i jedyne co „Medicine At Midnight” może mieć wspólnego z imprezą to to, że można go włączyć na dobicie przeciwnika – w momencie gdy chcemy by goście poszli już sobie do domu bo jesteśmy zmęczeni i chcemy iść spać.
Już sam początek albumu może wywołać konsternację u fanów zespołu strasznie kiczowatymi damskimi chórkami. Ale to nie jedyny wypadek przy pracy. „Shame Shame” ma tytuł idealny do zawartości. Uśmiech politowania wzbudza „Cloudspotter”. Pierwszym utworem, na który warto zwrócić uwagę jest dopiero 4 na liście „Waiting On A War” – bez wątpienia jest to jeden z jaśniejszych punktów wydawnictwa.
Na tle całości wyróżnia się również najbardziej żywiołowy „No Son Of Mine” oraz jedyny utwór, który jest faktycznie przebojowy – „Love Dies Young”. I tutaj docieramy do największej bolączki najnowszego albumu czyli miałkości stworzonego materiału. Foo Fighters od wielu lat nagrywa prostego, radiowego rocka. Jednak zawsze udawało się to robić w taki sposób aby przykuć uwagę słuchacza. „Medicine At Midnight” w żaden sposób tego nie robi.
Osobiście nie mam nic przeciwko nagrywaniu lekkich, przebojowych, imprezowych płyt. Jednak gdy już ktoś decyduje się na taki zabieg to powinien (zgodnie z umową) dostarczyć towar lekki, przebojowy i imprezowy. Ekipa Foo Fighters wywiązała się tu tylko z pierwszej części dostarczając muzykę lekką ale do bólu jałową i nijaką. Puszczenie tego materiału na domówce byłoby prawdopodobnie równoznaczne z wyrzuceniem z imprezy.
„Medicine At Midnight” nie przykuwa uwagi w praktycznie żaden sposób i stanowi najsłabszą pozycję w dotychczasowej dyskografii zespołu. Jednak ma on szansę zaistnieć w tegorocznych zestawieniach. Niestety będzie to raczej kategoria największych rozczarowań 2021 roku.