Dirge (ang.) – lament, zawodzenie, elegia, pieśń żałobna. Jest to również nazwa francuskiej grupy założonej w 1994 roku niedaleko Paryża. Trzeba przyznać, że nazwa zespołu idealnie obrazuje klimat jej twórczości. Ta bazuje głównie na kilku podgatunkach metalu: post-, sludge oraz doom. Jednak nie zamyka się tylko w tych ramach. W różnych fazach twórczości Dirge bez problemu odnaleźć można również elementy industrialu, drone, ambientu czy post rocka. Mimo ponad 20 lat obecności na scenie i bogatej dyskografii, zespołowi nie udało się zaistnieć na szerszym rynku i zdobyć popularności Neuroris, Isis czy też Cult Of Luna, do których często jest porównywany. Nie jest to jednak idealne porównanie ponieważ styl Dirge jest bardziej hermetyczny, skondensowany i jednolity od wyżej wymienionych. Dodatkowo na przestrzeni lat ewoluował i ich twórczość z lat 90tych dość znacznie różni się od tego co grupa prezentuje obecnie.
Debiut Dirge można by praktycznie opisać jednym słowem – „bezduszny”. Grupa wystartowała swoją karierę od albumu, który aż ocieka gniewem i specyficznym industrialem z okolic m.in. Godflesh. Posępny i nieziemsko ciężki klimat przytłacza już od pierwszych sekund otwierającego album „DLL”. Zapętlony, ciężki motyw gitarowy przewija się praktycznie przez cały utwór. Do tego co jakiś czas pojawiają się różnego rodzaju wstawki sugerujące słuchaczowi, że chyba zgubił się gdzieś w ogromnej fabryce rodem z filmów s-f. „Side” tylko utwierdza w tym przekonaniu. Na początku „God Cut My Legs” pojawia się element humorystyczny w postaci meksykańskiej(?), lekkiej melodii. Ale jest to raczej śmiech przez łzy bo przez znaczną część tego ponad 11minutowego utworu słuchacz nadal katowany jest bezdusznymi dźwiękami. Ta sama sytuacja występuje w „Rain From The Core”. Na deser otrzymujemy „Weak” – prawie 20minutowego kolosa będącego hybrydą ambientu z trochę lżejszą odsłoną zespołu. Ciężka jest natomiast tematyka tekstu opowiadanego tu przez kobietę. Całość sprawia, że słuchacz odczuwa jeszcze większy dyskomfort i niepokój. Jest to jeden z niewielu momentów albumu, w którym pojawia się dłuższa partia wokalna. W pozostałej części wokale występują raczej cząstkowo lub są samplami wyciętymi z filmów/audycji/przemówień itp. „Down, Last Level” jest albumem wyjątkowo przytłaczającym i nieprzyjemnym dla przeciętnego słuchacza. I to właśnie jest jego największym atutem. Ekipa Dirge zadebiutowała na naprawdę wysokim poziomie. A przecież był to dopiero początek ich kariery i ewolucji stylu.
8/10
„Blight And Vision Below A Faded Sun” (2000)
Drugi album Dirge to bezpośrednia kontynuacja drogi obranej na „Down, Last Level”. Nadal jest industrialnie, topornie, bezdusznie. Mniej tu jednak gniewu a i ciężar jest jakby o kilka ton mniejszy. Pojawia się zdecydowanie więcej lżejszych elementów: nie tylko na początku i końcu albumu ale także powplatanych w niektóre utwory. Niestety krążek nie porywa tak jak debiut. W zasadzie nie wiadomo dlaczego tak się dzieje bo „Blight And Vision Below A Faded Sun” to naprawdę porządny materiał. Problem jest chyba w tym, że ta konwencja grania jest przewidywalna co w przypadku Dirge mogło się skończyć zmęczeniem materiału, zjedzeniem własnego ogona, marazmem i stagnacją. W związku z tym był to jasny sygnał, że już czas na zmiany i ewolucję stylu.
6/10
„And Shall The Sky Descend” (2004)
Jeśli w przypadku dwóch poprzednich albumów mogliśmy mówić o bezduszności i pewnej mechaniczności tak tutaj bez wątpienia dusza jest. Z tym, że jest to dusza płacząca, lamentująca, zawodząca. „And Shall The Sky Descend” otwiera nowy rodział w historii Dirge i robi to z wielkim rozmachem. Album trwa ponad 70 minut, które podzielono na 4 utwory, z których najkrótszy trwa niecałe 12 a najdłuższy 24 minuty. Czas trwanie przeraża już na starcie, jeszcze przed włączeniem krążka? Zatem co to będzie w trakcie jego słuchania? Początkowe minuty otwierającego album utworu tytułowego nie zapowiadają tego co nadejdzie za chwilę. Pogrom pojawia się w momencie odpalenia gitarowych dział. Dają one wyraźny sygnał, że w twórczości grupy coś się zmieniło. Zniknęły elementy industrialne, pojawiły się natomiast walcowate, przytłaczające gitary grające w doomowym tempie. Kilkukrotnie w trakcie tych 24 minut utwór spuszcza z tonu dając słuchaczowi złudną nadzieję na odpoczynek. Jednak po chwili przekonujemy się, że to jeszcze nie koniec. I przez te 73 minuty albumu jest tak wielokrotnie: delikatne fragmenty są tylko urywkami smutnej i przytłaczającej całości, której jednym z niewielu pozytywnych elementów mógłby być damski wokal pod koniec „Glaring Light” gdyby nie fakt, że i on jest wyjątkowo przybijający. Patrząc na czas trwania i track listę można odnieść wrażenie, że odpalając album zostaniemy pożarci przez monotonię. „And Shall The Sky Descend” faktycznie jest jednolity i nie powala wielowątkowością ale w praktyce prawie w ogóle się tego nie czuje. Oczywiście nie jest to wydawnictwo do słuchania w samochodzie czy w czasie biegania ale przy sprzyjających okolicznościach można te 73 minuty spędzić naprawdę przyjemnie. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że jest to album specyficzny, wymagający i z pewnością nie dla każdego, nawet nie dla wszystkich fanów wcześniejszej, industrialnej odsłony zespołu.
8/10
„Wings Of Lead Over Dormant Seas” (2007)
Patrząc na dane techniczne albumu można dojść do wniosku, że członków zespołu “lekko” poniosło. „Wings Of Lead Over Dormant Seas” to ponad 2 godziny muzyki na 2 krążkach. Jakby tego było mało to całość podzielono tylko na 6 utworów. Wisienką na torcie jest fakt, że jeden z nich trwa równo godzinę i zajmuje całą drugą płytę. W teorii wygląda to strasznie, w praktyce jest zupełnie inaczej a sam album jest kolejnym dużym krokiem w karierze Dirge. W porównaniu z „And Shall The Sky Descend” zdecydowanie mniej tu ciężaru. W zamian za to otrzymujemy stężoną dawkę klimatu i atmosfery, której momentami na poprzedniku brakowało. Tu na jej brak nie możemy narzekać. Dodatkowo „Wings Of Lead Over Dormant Seas” oferuje dużo więcej „jaśniejszych” momentów. Idealnym zobrazowaniem sytuacji mogą być okładki albumów: poprzednik jest brudny, ciężki, przytłaczający, ponury i przygnębiający. Tu natomiast jest zdecydowanie pozytywniej, jakby gdzieś w natłoku marazmu pojawiło się światełko w tunelu. I momentami czuć to w muzyce, szczególnie w „Nulle Part” zamykającym pierwszy krążek. Zdecydowanie więcej tu ambientu, drone i post rocka niż post metalu. Ale pod tym względem równych sobie i tak nie ma godzinny utwór tytułowy. Jest on swego rodzaju muzyczną ucztą, na którą niestety nie każdy może sobie pozwolić. W dzisiejszych czasach trudno wygospodarować 60 minut, które poświęcimy tylko i wyłącznie na słuchanie. A właśnie w takiej konwencji, a nie jako dodatek w trakcie wykonywania innych czynności, „Wings Of Lead Over Dormant Seas” sprawdza się najlepiej i stanowi bardzo interesujące przeżycie. Dla zwykłych „śmiertelników” zostaje krążek nr 1, którego słuchanie nawet na wyrywki sprawia ogromną przyjemność i ze względu na mniejszą dawkę ciężaru nie jest tak wymagające jak „And Shall The Sky Descend”.
9/10
„Elysian Magnetic Fields” (2011)
Przepis na „Elysian Magnetic Fields” był prosty: wziąć wszystko co najlepsze w „Wings Of Lead Over Dormant Seas”, skrócić to do granic tolerancji i na końcu podlać odrobiną ciężaru. W efekcie otrzymujemy materiał, który może tylko utwierdzić nas w przekonaniu, że Dirge to światowa czołówka post metalowego grania. Zespół ma wyraźny, od razu rozpoznawalny styl garściami czerpiący z doom metalu. Utwory zawarte na „Elysian Magnetic Fields” uległy dość znacznemu skróceniu dzięki czemu nie musimy „przedzierać się” przez 20kilkuminutowe kobyły. Osiem utworów zawartych na krążku trwa nie dłużej niż 12 minut. Ich rozbudowanie sprawia, że ponownie nie znajdziemy czasu na znużenie. Co lepsze – z każdym kolejnym muzyczna jakość rośnie osiągając apogeum w końcówce – przy „Falling” i „Apogee”. Utwory poprzedzone są bardzo ciekawą, wyciszającą miniaturą „Narconaut”. Całość wgniata w fotel i przytłacza. Szkoda tylko, że mimo ekstraklasowego poziomu zespołowi nie udało się osiągnąć popularności chociażby kolegów z Neurosis. Dirge na to zasługuje.
9/10
„Hyperion” to luźny concept album oparty na powieści Dana Simmonsa pod tym samym tytułem. Książka Simmonsa to podobno wielopoziomowa fantastyka, która zmusza czytelnika do intensywnego używania wyobraźni i zmysłów(nie oceniam – przez książkę nie udało mi się przebrnąć….:). Na pewno jest tak z albumem Dirge. W porównaniu z poprzednikami styl grupy nie uległ znaczącym zmianom. Pojawiły się jednak elementy wprowadzające nastrój science fiction oparte na samplach lub specyficznych motywach gitarowych. Klimat „Hyperiona” byłby idealnym przykładem do surowego, chorego, lekko schizofrenicznego świata stworzonego przez Jarosława Grzędowicza w „Panu Lodowego Ogrodu” lub bezdusznego świata stworzonego w „Blade Runner”. Całość przytłacza i tłamsi słuchacza. Słuchając drugiej połowy „Hyperion Under Glass” czujemy się jak dziecko zagubione we mgle, przez resztę krążka tylko nieznacznie lepiej. Prawdziwą perełką jest tu zamykający album ponad 16minutowy „Remanentie” oparty na powtarzanym w kółko motywie, wokół którego zbudowana jest cała reszta. Niesamowita rzecz, tak jak i cały album. „Hyperion” to dzieło niesamowicie inteligentne i przemyślane ale jednocześnie cholernie wymagające i przez to niedostępne dla wielu słuchaczy.
9/10
Francuski zespół dość często odwiedza Polskę. Jest to o tyle dziwne, że nie cieszy się u nas wielką popularnością. Na koncercie w Szczecinie w 2014 roku słuchało ich kilkanaście osób. Trzeba jednak zaznaczyć, że większość z nich przyszła na koncert nie ze względu na Dirge lecz na występujące później ekipy Godbite i Obscure Sphinx. W relacjach z koncertów z innych polskich miast można przeczytać, że tam sytuacja wygląda podobnie. Wielka szkoda bo Dirge zasługuje na uwagę nie tylko fanów post metalu. Dodatkowo na plus zespołu działa fakt, że jego członkowie są bardzo sympatycznymi ludźmi, z którymi można pogadać nie tylko o muzyce. Za niewielki minus można uznać to, że kilkunasto/kilkudziesięcio minutowe utwory raczej nie nadają się na koncerty i twórczość grupy lepiej sprawdza się z płyty niż na żywo (na koncercie w Szczecinie nagłośnienie sprawiało, że mieliśmy do czynienia z jednolitą ścianą dźwięków, z której ciężko było cokolwiek wyłapać).
Pozostaje nam tylko liczyć na to, że zespół uzyska kiedyś należącą mu się popularność nie tylko w wąskich post metalowych kręgach.
Miałem okazję poznać chłopaków i zobaczyć ich live w Krakowie w zeszłym roku. Dają radę zdecydowanie!