Z przykrością muszę stwierdzić, że eksperymenty kierujące muzykę Deftones w rejony innych projektów Chino Moreno sprawiły, że w moim przypadku „Gore” nie przeszło próby czasu i jest to pozycja w dyskografii Deftones, do której wracam najrzadziej – prawie w ogóle i nadal mam problemy z identyfikacją utworów po tytułach.
Dlatego z radością przyjąłem informację o tym, że kroi się coś co przywróci lekko nadszarpniętą wiarę w zespół, który towarzyszy mojej muzycznej przygodzie od ładnych kilkunastu lat. Swoją drogą dokładnie tydzień temu „Adrenaline” stuknęło ćwierć wieku…. Kiedy to zleciało?
Pierwszy kontakt z zapowiadającym album utworem tytułowym wypadł tak sobie. Na szczęście kawałek szybko się osłuchał. Pierwsze na co słuchacz zwraca uwagę w jego przypadku to to, że jest tu zdecydowanie ciężej niż na „Gore”. „Ohms” zdaje się być swego rodzaju wehikułem czasu przenoszącym nas do okresu 2006-2010.
Do jeszcze wcześniejszych czasów przenosi nas druga zapowiedź albumu – „Genesis”. Gdyby nie delikatny wstęp to można by pomyśleć, że utwór ten zagubił się gdzieś w trakcie nagrywania „White Pony”. Mamy tu wszystko czym zespół z Sacramento przysporzył sobie rzesze fanów: ciężar, „drącego się” przesterowanego Moreno i ten bardzo łatwy do zidentyfikowania „deftonesowy” klimat – jest dobrze a najlepsze w tym wszystkim jest to, że to dopiero początek i „Ohms” ma słuchaczowi do zaoferowania zdecydowanie więcej.
Bardzo ciężkim, metalowym riffem i perkusją atakuje na początku „Urantia” rozpalając nadzieje na powrót do czasów „Adrenaline”. Nic bardziej mylnego. Lekko po 20 sekundach trwania zespół daje słuchaczowi wyraźnego pstryczka w nos i „Urantia” wyraźnie zwalnia i spuszcza z tonu. Na szczęście po chwili ciężar wraca ale raczej w drugorzędnej roli. Całość przykuwa uwagę. Ale najlepsze dopiero przed nami.
„Error” rozpoczyna prawdziwą serię świetnych utworów ułożonych w kolejności na track liście. Utwór przykuwa uwagę głównie bardzo charakterystycznym refrenem, który bardzo szybko wpada w ucho. Tuż po nim otrzymujemy pierwsze danie główne w postaci „The Spell Of Mathematics”. Nie rozwodząc się zbytnio – jest to jeden z najciekawszych utworów stworzonych przez Deftones w tym millenium.
„Pompeji” to bardzo udana zabawa nastrojami przypominająca jazdę kolejką górską w parku rozrywki. Poza wieloma nagłymi zmianami klimatu utwór zaskakuje również wyjątkowo długim, instrumentalnym, ambientowym zakończeniem. Nie przypominam sobie zastosowania podobnego zabiegu we wcześniejszej twórczości zespołu.
„Pompeji” przechodzi płynnie w „This Link Is Dead” czyli tak na prawdę drugie danie główne cofające słuchacza w czasie o ponad 20 lat. Nie ma co ukrywać – pierwsze skojarzenie to „Around The Fur”. Ekipa z Sacramento dawno nie grała w ten sposób i nie robiła tego tak dobrze. Po dwóch obfitych daniach głównych zespół serwuje jeszcze pyszny deser w postaci „Radiant City”. Tutaj również jest ciężko, dynamicznie i przebojowo. Podobnie jest w przypadku Ceremony.
Zatem jaki jest „Ohms”? W zasadzie można by rzec krótko: wyjątkowo udany. Zespół zrezygnował z eksperymentów i złagodzenia brzmienia na rzecz sprawdzonych patentów. Patenty te ubrał w bardzo chwytliwe i przebojowe utwory dzięki czemu „Ohms” słucha się wyjątkowo dobrze. Co więcej – po upływie tych 46 minut czuć lekki niedosyt. Chciałoby się więcej. Fanom zespołu pozostaje tylko liczyć na to, że na następcę albumu będziemy czekać krócej niż 4 lata.
W tym stuleciu zespół z Sacramento wydał 6 albumów. Bez wątpienia „Ohms” łapie się do TOP3 w tym okresie. W moim przypadku podium okupuje z „Diamond Eyes” i „Koi No Yokan”. Na ten moment nie jestem w stanie ustalić kolejności na stopniach. Może za kilka miesięcy gdy minie pierwszy zachwyt nowym albumem? Nie mam natomiast wątpliwości co do tego, że „Ohms” jest jednym z najciekawszych wydawnictw tego roku, które może namieszać w podsumowaniach.