Zespół Deftones jest częścią mojej muzycznej przygody od bodajże 2003 roku. Ciekawym i wyjątkowo przyjemnym uczuciem jest możliwość śledzenia na bieżąco rozwoju tej grupy i ewolucji jej stylu z albumu na album.
Jest to też uczucie momentami wybitnie dołujące bo bezczelnie uświadamia człowiekowi ekspresowy upływ czasu. Coś na zasadzie: „to już 13 lat? Kiedy to zleciało?!”. Niestety zleciało i to nie wiadomo kiedy. W tym okresie w zespole wiele się wydarzyło.
Ja do pociągu z napisem „Deftones” wskoczyłem w połowie drogi na trasie „Adrenaline” do (na chwilę obecną) punktu końcowego, w którym znajdujemy się właśnie w tej chwili. Już w 2003 roku Moreno i spółka byli zespołem drastycznie różniącym się od tego z debiutu. Z każdym kolejnym albumem dystans ten wzrastał. „Gore” jest kolejnym krokiem, etapem na drodze deftonesowej ewolucji.
Ścierają się tu 2 światy: Moreno zagłębiającego się w elektronikę i reszty zespołu, która chyba chce utrzymania swojego wokalisty w ryzach;) Za każdym razem z tego „konfliktu interesów” wychodziło coś ciekawego i wyjątkowego. Trzy zapowiedzi „Gore” dawały nadzieję na to, że i tak będzie tym razem. „Prayers / Triangles” początkowo brzmi jak Crosses – poboczny projekt wokalisty. Dopiero w refrenie uzyskujemy pewność, że to macierzysta grupa Chino. Tych wątpliwości nie ma w przypadku „Doomed User”: tu ciężko jest od samego początku, chyba bardziej deftonesowo grać się nie da.
Wielką niespodzianką była ostatnia zapowiedź w postaci „Hearts / Wires”, który dość mocno odbiega od tego co grupa prezentowała w swojej dotychczasowej twórczości. Wszystko oprócz deftonesowych refrenów jest tutaj wręcz balladowe. A dodatkowo intrygujące i piękne.
Trzy bardzo dobre zapowiedzi na pewno rozochociły fanów zespołu i dawały nadzieję na to, że „Gore” będzie kolejnym świetnym krążkiem w dyskografii grupy. I tak właśnie jest!! Jednak już na samym starcie należy sobie uświadomić, że nowe dzieło ekipy z Sacramento wymaga równie dużo (jeśli nawet nie więcej) czasu na poznanie niż „Koi No Yokan”. Ci liczący na miłość od pierwszego wejrzenia mogą się rozczarować. Już przy pierwszym kontakcie gładko wpada w ucho „Acid Hologram” – typowy deftonesowski ciężarowiec. Trochę więcej czasu wymaga od słuchacza „Geometric Headdress”. Ale to jeszcze nic w porównaniu z tym co czeka na nas dalej.
Tracklista „Gore” skonstruowana jest tak, że obok albumowych zapowiedzi w pierwszej piątce znajdują się właśnie 2 wspomniane wcześniej utwory. Od numeru szóstego zaczynają się wysokie schody, test dla fanów zespołu. „Pittura Infamente” jest jeszcze niewielkim stopniem ale taki „Xenon” i „(L)MIRL” to już kamienista droga na Rysy. Oba utwory mistrzami pierwszego wrażenia nie są. Można odnieść wrażenie, że dość mocno wieje od nich banałem i w zasadzie takiemu zespołowi jak Deftones nie przystoi nagrywanie takich numerów. Dopiero przy n-tym przesłuchaniu zaczynamy odkrywać głębię i smaczki obu utworów.
Mnie zniewala instrumentalny początek „(L)MIRL”, przy którego dźwiękach włączają mi się setki wspomnień z dawnych lat. Jest to niesamowite, ciężkie do opisania uczucie. Z kolei utwór tytułowy to taka dźwiękowa ilustracja wojny między Moreno a resztą o tożsamość zespołu. Ponownie ścierają się tu solowe zapędy Chino z typowym deftonesowskim ciężarem. „Gore” jest jednym z cięższych i ciekawszych momentów krążka. „Phantom Bride” to kolejna obok „Hearts / Wires” pseudo-ballada, w której gościnnie udziela się Jerry Cantrell. Całość w cięższym stylu zamyka „Rubicon”.
I tak właśnie wygląda „Gore” – kolejny świetny album w dorobku zespołu. Po początkowej konsternacji szybko udało mi się do niego przekonać. Zmiana podejścia na praktycznie bezkrytyczne zajęła mi tylko weekend;) Pociąg z napisem Deftones zatrzymał się na stacji „Gore”. Mam nadzieję, że jest to tylko przystanek i przed nami jeszcze daleka droga spędzona wspólnie z ekipą z Sacramento. Oby następna stacja pojawiła się zdecydowanie szybciej niż ta następująca po „Koi No Yokan”.
Się interesująco składa, że czytając Twoją recenzję w głośnikach leci „Adenaline” 😉 A stwierdzenie o „ewolucji stylu z albumu na album” tylko podniosło moje oczekiwania do góry.