Najnowszy album Cult Of Luna, podobnie jak kilka poprzednich, można by opisać właściwie jednym zdaniem – jest to kolejna bardzo dobra pozycja w dyskografii Szwedów. Nawet wydany 6 lat temu „Mariner”, do którego początkowo podchodziłem z dystansem, w końcu się osłuchał i stanowi teraz dla mnie ważny punkt w twórczości zespołu.
Na „The Long Road North” Zespół podąża drogą obraną wiele lat temu tworząc wielowymiarowego kolosa, który najlepiej sprawdza się gdy słuchamy go w całości. Jeśli odnajdziemy prawie 70 minut na to by spędzić je ze Szwedami to zespół odwdzięczy się nam niezapomnianymi chwilami i piękną, muzyczną historią. Dla fanów zespołu oraz osób, które są w stanie wyrwać tyle czasu na obcowanie z muzyką będzie to niewątpliwy plus, z kolei dla niedzielnego słuchacza będzie to bariera nie do przejścia.
W świecie gdzie wszystko toczy się coraz szybciej, bardziej intensywnie i na zwiększonych obrotach coraz mniej ludzi odnajduje się w takiej twórczości bo zdecydowanie łatwiej posłuchać skocznego utworu trwającego 3-4 minuty niż wymagającego dzieła, które trwa niewiele krócej niż niektóre filmy. Oczywiście nie są oni grupą docelową „The Long Road North” ale nawet fanom ciężkich brzmień może się zapalić pomarańczowa lampka.
Nowy album świetnie sprawdza się jako całość, płynąć i budując atmosferę przez cały czas trwania i zabierając słuchacza w podróż do post metalowego świata. Jednak utwory wyrwane z kontekstu w pojedynkę nie robią takiego wrażenia. Dlatego gdy w sieci pojawiły się zapowiedzi krążka w postaci „Cold Burn” i „Into The Night” to nie zrobiły na mnie większego wrażenia. „Cold Burn” można podsumować jako zespołowy standard. W przypadku „Into The Night” zaskoczeniem był czysty wokal i stylistyka bardzo blisko powiązania z utworem z ostatniej EPki gdzie gościnnie za mikrofonem wystąpił zmarły ostatnio Mark Lanegan.
Oba te utwory bardzo zyskują po dołączeniu do reszty. Stanowią wtedy elementy układanki, które może i solowo nie powalają ale jako całość robią ogromne wrażenie. Gdybym miał szukać wad na siłę to uznałbym za nią właśnie tę hermetyczność i monolityczność. Ostatnim albumem Szwedów, na którym znajdują się utwory, do których lubię wracać pojedynczo jest „Eternal Kingdom” sprzed 14 lat. Na tym krążku praktycznie każdy utwór jest po brzegi napakowany bardzo charakterystycznymi elementami, które mogą utkwić w pamięci już przy pierwszym przesłuchaniu. Samego „The Great Migration” mogę słuchać wielokrotnie.
Od „Vertikal” zaczął się proces kompresji, łączenia poszczególnych utworów w zbitą całość. I od tego momentu każdy kontakt z kolejnymi albumami wiąże się z wysupłaniem ponad godziny na przesłuchanie całości. Na „The Long Road North” możemy w zasadzie wyróżnić 2 utwory, które mocno odstają od całości. Chodzi tu oczywiście o dwie części „Beyond”. Pierwsza z nich to minimalistycznie muzycznie krótka forma z Mariam Wallentin za mikrofonem, druga to już klimaty ocierające się o ambient/drone.
Ale nawet one ciekawiej wypadają jako część zwartej całości niż jako jej wycinek. W efekcie „The Long Road” jest kolejnym świetnym ale i bardzo wymagającym albumem w dorobku Szwedów, który na początku wymaga od słuchacza poświęcenia by z czasem zrewanżować się z nawiązką. Po kilkunastu przesłuchaniach całości mogę bez zawahania stwierdzić, że jest to jeden z najważniejszych ciężkich albumów tego roku.